Trasa taka sama jak tutaj. I tam jest również mapka.
I co tu pisać. Pojawiłem się o tym samym miejscu co w każdą bezdeszczową niedzielę. Jakiś pomór dzisiaj, bo mimo 10:05 było mało osób. Do Jutroszewa ze wszystkimi, dalej w 4 osobowej grupie. W sumie to nie mam nastroju by opisywać. W Jutroszewie zdełcho mi mp3 i straciłem sygnał w pulsometrze. Dane z pulsometru po 1:05 jazdy: AVG 160ud/min HrMAX 190ud/min 725kcal
Znów zajrzałem na ustawkę. Właściwie to zasuwałem ostro przez miasto by zdążyć, a i tak spóźniłem się chwilę. Dogoniłem ich koło krańcówki autobusowej. Sporo osób było. Dojechaliśmy w miarę spokojnie do Rzgowa i jakoś nikomu nie chciało się ruszyć i rozkręcić towarzystwo. No to wyprułem do przodu i w miarę upływu km zaczęły podczepiać się kolejne osoby. Do Tuszyna jechało mi się rewelacyjnie. Dalej zaczyna się podjazd pod górkę. Puls skacze do 197ud/min, ale trzymam się a kole. Chwila odpoczynku, bo zjazd i znów pod górę. Tym razem daję zmianę i wyciągam swój dzisiejszy puls maksymalny. Zabrakło ze 100m bym wyciągnął najwyższy puls jaki kiedykolwiek miałem. Znów niektórzy zdziwieni, że na góralu da się tak szybko jechać pod górę. Na następnych górkach sytuacja jest podobna- puls skacze do 19xud/min, ale daje radę. W Jutroszewie zaczyna się dłuższy zjazd i odpadam, bo brakuje przełożeń z góry. Skręcam na Dłutów i dołącza do mnie 2 szosowców. Ponieważ z nami jechał facet, który ma 75 lat, pracowaliśmy we 2 osoby. To nie jest żadna dyskryminacja. Ten facet ostro pocina, ale dzisiaj nie był w formie. Strasznie długie zmiany dawaliśmy z tempem 35-40km/h. W Dłutowie szybko ustaliliśmy jak jechać i wybraliśmy dłuższy wariant trasy. Dojeżdżamy tym równym tempem do baru. Pojawiamy się tam jako pierwsi. Oddaje zeszłotygodniowy dług i kupuje to co zwykle. Specjalnie obliczyłem średnią i w barze wynosiła ona 33km/h. Hm, chyba nie tak źle jak na MTB. Chwilka gadania i zwijam się z dwoma osobami.
Jakiś padnięty byłem wczoraj i wstałem dość późno. Długo się zbierałem na rower i jakoś tuż przed wyjazdem naszła myśl na tą trasę. Początek standardowy- główną drogą do Aleksandrowa Łódzkiego. Tempo dość mocne, bo kontuzja wyleczona. W Górce Pabianickiej wyciągam dzisiejszy puls maksymalny. Od Aleksandrowa Łódzkiego już jadę dużo spokojniej. Trasę znam ze spontanicznego wypadu do Łęczycy. Po drodze bananika sobie zjadłem, bo coś lichy obiad zjadłem. Dojeżdżam tak do autostrady i w Parzęczewie zawracam 2 mostem nad autostradą. Na moście zatrzymałem się chwilkę, bo całkiem fajny widok na okolice był. Zjeżdżam z mostu i kończy się asfalt. Pytam się miejscowych jak dojechać na Dalików i ruszam.
Ogólnie bardzo fajna polna droga, potem było więcej kamieni i wytrzęsło mnie strasznie. Co ciekawe na tej polnej drodze mijałem 2 przystanki autobusowe, czyli jednak cywilizacja dotarła w takie miejsca. Asfalt zaczyna się dopiero w Dalikowie. Tutaj znów się pytam jak dojechać. Tym razem chodzi mi o Lutomiersk. Nawet nie zauważyłem kiedy przeciąłem główną drogę. Kierowałem się według znaku na Puczniew. Sympatycznie się jedzie, bo większość czasu w dół. No i od Parzęczewa cały czas wiatr w plecy. Po drodze mijam sporo stawów.
W Puczniewie skręcam na Lutomiersk. Właściwie to w ostatniej chwili zauważyłem znak i ostro hamowałem. Dojeżdżam do wsi Szydłów. nazwa wsi taka sama jak nazwa miasta w województwie świętokrzyskim. Od tego momentu droga strasznie dziurawa. Wytrzęsło mnie jeszcze bardziej niż na tych kamieniach. Na dodatek robię się głodny i czuję osłabienie przez to. Dojeżdżam do Lutomierska i przez Porszewice wracam do domu. W Górce Pabianckiej siły wróciły i nawet pięć dyszek udało się rozpędzić.
Cotygodniowy rytuał. Standardowo ja na góralu, a reszta na szosie. Pojawia się też Arek. Sporo osób było. Przyśpieszamy w Rzgowie i długo się nie utrzymałem, bo przy 45km/h zabrakło przełożeń. Jadę chwilę sam. Ta chwila nie trwa długo, bo dogoniłem szybko faceta na szosie. On szybko zwerbował grupę i jechaliśmy dalej w sześcioosobowym składzie. Jak na szosówkę to tempo lajtowe, ale jak na górala to w miarę mocne. Zawsze drobny problem z górki się pojawiał, bo musiałem dokręcać. W Dłutowie decydujemy się na nieco dłuższy wariant trasy. Dołącz do nas z 15-20 osób i w takiej dość licznej grupie kroimy asfalt. Nie jedziemy szybko, ale jest wąska droga i rozciągnęliśmy się trochę. W Mierzączce Dużej grupa się nieco porwała. Tak się złożyło, że byłem na samym końcu. Dogoniłem 4 osobową grupę. Po chwili dogoniliśmy kolejną osobę. Jedziemy tak na końcu i widzę, że przed nami 2 osoby jadą samotnie. Wyszedłem na zmianę i doszedłem do nich. W takim składzie przejeżdżamy kolejny fragment trasy. Widzę, że przed nami są kolejne 2 osoby. Wychodzę na zmianę, jednak nikt za mną nie jedzie. Prawie doszedłem te 2 osoby. Z 15-20m zabrakło. I tak samotnie między tymi dwoma grupkami dojechałem na Rydzyny. W barze kupuję na kredyt to co niemal zawsze, chwilę gadam i jadę do domu.
W nocy budzi nas ostra burza. Pioruny napi*****ją przez ponad godzinę. Po 5.00 wstaliśmy i zaczęliśmy zwijać zabawki. Dość szybko się uwinęliśmy i o 6.00 z hakiem już mogliśmy jechać. Nareszcie dla odmiany wyszło słońce. Czemu tak nie mogło być przez cały wyjazd?
Na Bałtyku sztorm, nie mamy zbyt dużo czasu by zejść na dół i zobaczyć to wszystko. Wielki plus rannego zwiedzania- nie ma turystów. Cisza i spokój jak na dzikiej plaży. Jedziemy w kierunku Rozewia. Zamiast asfaltu jest bruk, dlatego jedziemy szutrową ścieżką rowerową. O dziwo Oli lepiej jedzie się szosówką po szutrze niż po bruka. W niespełna 10 minut dojeżdżamy do latarni morskiej na Rozewiu. Zaczyna przyjemnie mżyć i jednocześnie świeci słońce.
Latarnia była kiedyś 2 razy niższa. Została podniesiona, po tym jak drzewa przysłoniły światło. Ot taka ciekawostka. Szutrowa się kończy i musimy jechać po bruku. Trzęęęęeeeęęeeeeeeeęęęęęęęęeesieeeeeeeeee straaaaaaaszniiiiiiiiieeeeee.
Równo przy znaku Władysławowo kończy się bruk. No nareszcie. Ile można. Wjeżdżamy na Półwysep Helski. Jednocześnie widać morze i zatokę. Jedziemy drogą rowerową, która momentami prowadzi 1m od zatoki. Po drodze widać pełno przyczep campingowych, pól namiotowych itp.
Przed Jastarnią postój- Oli zeszło powietrze z przedniego koła. Z początku myślałem, że dętka poszła, ale powietrze chyba zaczęło schodzić po jeździe na bruku i szutrze.
Po uzupełnieniu powietrza w kole kontynuacja jazdy. Szybko docieramy na Hel. Wczesna godzina owocuje małym ruchem samochodowym. Patrzymy na godzinę i widzimy, że jest szansa na zdążenie na wcześniejszy prom do Gdyni. W porcie rybackim pojawiamy się 20 minut przed startem promu linii 520.
Kupujemy bilety, podbijam książeczkę PTTK i zmierzamy do promu. Tutaj suprise- trzeba zdjąć wszystkie sakwy. Yyyyyyyyy, nie po to wszystko mocowałem na rower by teraz ściągać. Ładna kupa klamotów mi się zebrała. Spotykamy rowerzystów, którzy przypłynęli tym promem, ale w odwrotną stronę. Ostrzegają nas przed tym, że rowery są pakowane do środka jak bądź. Jako dowód pokazują urwany błotnik i zgubione światło. Dobrze, że powiedzieli bo odczepiliśmy szybko rzeczy, które łatwo można urwać/popsuć/zniekształcić. Włazimy do środka. Podróż trwa tylko godzinę. Nie ukrywam, że zamulamy nieco przez tą godzinę. Dopływamy do Gdyni i nawet nie zdążyliśmy odebrać rowerów a zaczęło lać. Całe szczęście, że nasze rowery były z brzegu, więc nie mokliśmy długo. Przeczekujemy deszcz pod parasolem. Leje tak mocno, że naklejka promowa (można to tak nazwać?) rozpływa się. Jak przestało troszkę padać to wzięliśmy się za przyczepianie sakw. Dalej fundujemy sobie spacerek po Gdyni (pieszo). Zakupy, kupno biletów na dworcu kolejowym. Oczywiście zanim bilety kupiliśmy troszkę nagłowiliśmy się, gdzie je kupić. Dworzec główny jest z deka pokręcony. Na pociąg zostało na półtorej godziny, więc koczujemy w przejściu podziemnym. Zaszalałem i kupiłem kebab. Zimno, więc okrywamy się śpiworami. Ludzie się patrzą jakbyśmy bezdomnymi byli, a rowery komuś gwizdnęli. W końcu nadchodzi godzina ZERO. Jak się okazało pociąg nie wyrusza z peronu 5 tylko z peronu 4. Wszyscy podróżni rzucili się na peron 4 jakby rzucili Prince Polo. Mimo sporej ilości w wagonie dla podróżnych z większym bagażem nie było niemal nikogo. Podróż mija mniej więcej tak: dziewczyny śpią, a ja zamulam (niemal niemożliwe jest u mnie zaśnięcie w pociągu). Na każdej następnej stacji przybywa podróżnych i robi się troszkę tłoczno, jednak miejscówka zarezerwowana w Gdyni była świetna. W Tczewie dołącza do nas 2 rowerzystów, którym pomagam wcisnąć rower do pociągu. Jak się okazało wysiadali na stacji Łódź Kaliska. Również pomagam znieść rowery, bo mieli naprawdę ciężkie. Z Łodzi 15 minut drogi pociągiem do Pabianic. I punktualnie wysiadam na stacji. Jadę najkrótszą drogą do domu. Ulice puste, bo już noc.
Jesteśmy tak padnięci, po wczorajszym dniu, że śpimy prawie 11 godzin. Ola smaży rano jajecznice i suszymy nad kuchenką gazową ubrania. Potem odkręciliśmy gaz na maxa, by ubrania szybciej schły. Kolarskie ubrania szybko mi wyschły. Ciuchy dziewczyn niestety nie. Podkręcam hamulce, bo po jeździe w deszczu nowe nie są już nowe.
Właścicielka gospodarstwa agroturystycznego zlitowała się nad dziewczynami i dała 2 kurtki przeciwdeszczowe, które zostawili poprzedni turyści. Pytamy się również o prom, który miał wypływać z Kluk- tak jak nam powiedziała babka w informacji turystycznej w Czystej. Podkreślam jeszcze raz, że była PEWNA że jest ten prom. Niestety prom kursuje tylko wtedy gdy zbierze się większa grupka w Łebie. Nosz kurde. Wkurzyliśmy się nieco, bo musieliśmy nadrobić parę kilometrów. Nie zdążyliśmy ujechać kilometra, a Ewelinie urwał się pedał. Razem z ośką. Chciałem naprawić to na miejscu, ale nie mogłem znaleźć klucza. Postanowiliśmy wpaść do jakiegoś gospodarstwa w Smołdzinie. Ewelina jechała naciskając ramię korby i radośnie śpiewając "You can do it". :) Po naprawie jedziemy dalej. Widzę samochód na rejestracji z Łodzi i mówię "nasz człowiek". Facet na mnie się dziwnie spojrzał, ale jak przeczytał napis Pabianice na plecach to przyjacielsko się uśmiechnął. :) Dziurawym asfaltem, ale z wiatrem wiejącym w plecy dojechaliśmy do Choćmirówka. Dalej główną drogą do Wicka. Tutaj postój- konsultujemy się z ludźmi którzy mają kawałek komputera pod ręką i podejmujemy decyzję czy jechać rowerem czy nie wspomóc się pociągiem. Decydujemy pojechać pociągiem z Łeby.
Droga do Łeby to masakra. Wiatr w twarz i cały czas ziiiium, ziiiiiiiiiiuuuuuuuummmmm. Na szczęście długo nie musieliśmy się męczyć tą ruchliwą drogą, bo szybko dojechaliśmy do celu.
Ponieważ do przyjazdu pociągu mamy półtorej godziny wpadamy na plażę. Tak niefortunnie się złożyło, że pociąg odjechał 10 minut przed naszym przyjazdem. Schodzimy nad morze i dopiero tutaj czuć jak bardzo wieje. Brrrr.
Po ponad godzinnym siedzeniu na plaży jedziemy na dworzec. Kupujemy bilety na pociąg do Lęborka. Ten pociąg którym jechaliśmy to chyba najprzyjemniejszy pociąg jakim jechaliśmy. Czysto, schludnie, nowocześnie i niska podłoga nieutrudniająca wniesienia roweru.
W Lęborku robimy zakupy w Tesco i grzejemy się na dworcu PKS (na dworcu PKP za chłodno). Wracamy 10 minut przed pociągiem. Ten pociąg wiezie nas do Redy. Wysiedliśmy z dworca i psssssssst. Ola łapie kapcia. Błyskawicznie wymieniam dętkę i ruszamy w kierunku Pucka. Daleko nie ujechaliśmy. Tym razem rower Eweliny się odezwał- a konkretniej osłona na łańcuch, która wydawała niemiłosierne dźwięki. Postanowiliśmy kombinerkami to podbić, więc zatrzymujemy się koło warsztatu samochodowego. Ja wpadam do sklepu po pieczątkę PTTK, a Ewelina do warsztatu. Warsztat już zamknięty, więc szukamy szczęścia dalej. Zatrzymaliśmy się koło domku jednorodzinnego, gdzie podginamy osłonę.
Po tych krótkich przygodach możemy spokojnie jechać dalej. Jedziemy drogą A0. Sporo wczasowiczów wraca i o dziwo sporo osób nas pozdrawia. Szczególnie jak zaczęła się konkretna górka było słychać dawaj dawaj, lub tempo tempo.
Odbijamy według znaku na Jastrzębią Górę. Zaczyna powoli robić się ciemno. I tak robi się później ciemno niż w centralnej Polsce. Różnica wynosi ~20minut. A między morzem a Bieszczadami jest nawet 47 minut różnicy. Rozglądamy się za noclegiem. Za Łebczem decydujemy się na przenocowanie na terenie prywatnym. Pytamy się właściciela o zgodę. Pozwolenie uzyskaliśmy, więc rozbijamy namiot przed zapadnięciem egipskich ciemności.
Wstajemy o 2.00 po 5 godzinach snu, by zdążyć na pociąg do Darłowa, który wyjeżdża o 4.18 rano. Zwijamy się dość szybko z lasu, w którym nocowaliśmy i jedziemy. Po chwili postój- Oli ucieka powietrze z przedniego koła. Błyskawicznie napompowałem i kontynuujemy nocną jazdę. Jest strasznie mokro, bo w nocy lało, ale na szczęście deszcz nie pada. Cisza, spokój. Zero samochodów. To są plusy nocnej jazdy. Najgorsze jest to, że jest zimno, ale przynajmniej nie wieje tak jak wczoraj. :) Szybko dojeżdżamy na dworzec w Kołobrzegu z nadzieją, że ugrzejemy się nieco. Zdemotywowała nas kartka: "dworzec otwarty o 5.00 rano. Niech to szlag. Zastanawiamy się co zrobić z wolnym czasem. Postanowiliśmy wpaść na molo w Kołobrzegu.
Spojrzenie ludzi, gdy wjeżdżamy rowerami na molo w nocy: BEZCENNE. Chwilkę tam siedzimy i zwijamy się na dworzec. Pociąg przyjeżdża przed czasem, więc pakujemy się do środka. Bilety kupujemy u konduktora, ponieważ nie ma takiej możliwości na dworcu. Jazda pociągiem trwa nieco ponad półtorej godziny. Znów mamy okazję widzieć wschód słońca i znów słońce chowa się na cały dzień za chmurami. Ehhh, co zrobić. Wysiadamy w Darłowie tuż po wschodzie słońca. Pytamy się o drogę na Jarosławiec i jedziemy tam. Pogoda rewelacyjna. Nie pada, nie ma mocnego wiatru. No i ruch samochodowy znikomy. Patrzymy na plan Darłowa i postanawiamy jechać przez deptak do Jarosławca.
Obmyślamy drogę do Ustki i jedziemy nią. Zaraz po wyjeździe z miasta zaczyna mżyć. Postanowiliśmy przeczekać trochę w Korlinie. Czekanie wykorzystaliśmy na jedzenie. Padać nie przestało, więc jedziemy dalej pytamy o drogę do Postomina i jedziemy tam. Z Postomina, już łatwo trafić do Ustki. Wkraczamy na teren województwa pomorskiego. W Ustce zatrzymujemy się na dworcu kolejowym, ponieważ z minuty na minutę pada mocniej. Mamy nadzieje, że przestanie padać. Niestety tak się nie stało. Przynajmniej wysuszyliśmy ciuchy, przebraliśmy się w suche rzeczy i podbiłem książeczkę PTTK. Na dworcu pijemy kawę, która troszkę pobudza organizm do życia. Wychodzimy z dworca, jak przestaje troszkę padać. Nawet nie zdążyliśmy wyjechać z miasta a dalej zaczęło lać.
W Niestkowie skręcamy na pola. Jak okazało się, skręciliśmy za wcześnie. Wracamy z powrotem do drogi na Słupsk i dojeżdżamy do Bydlina- miejsca gdzie odbijamy od drogi. Z początku jedziemy przez las, gdzie ulewa nam nie przeszkadza, ale potem zaczynają się pola. Dokucza nam deszcz, silny wiatr i zimno.
Dojeżdżamy tas do Gabina, gdzie pytamy się ludzi jak dojechać do Kluk- czeka na nas tam przeprawa promowa. Oczywiście ludzie zdziwieni, że w taką pogodę można jechać na rowerze. Usłyszeliśmy, że we wsi Czysta jest informacja turystyczna. Ucieszyło nas to, ponieważ tam mogliśmy uzyskać informacje o przeprawie promowej przez jezioro Łebsko.
Dojechaliśmy do tej wsi i zajrzeliśmy do informacji turystycznej. Pani, która tam jest, mówi że na PEWNO jest ta przeprawa promowa. Postanawiamy przenocować w okolicy w jakimś gospodarstwie agroturystycznym, by wysuszyć ciuchy. Tzn. dziewczyny musiały wysuszyć, bo miały wszystko mokre.
Dodam, że do aparatu dostała się wilgoć i resztę zdjęć wykonałem telefonem. :)
Dojeżdżamy do Smołdzina i zaczynamy się rozglądać za noclegiem. W Smołdzinie jeszcze zaglądam na moment do Muzeum Słowińskiego Parku Narodowego, by podbić książeczkę PTTK. Pani pracująca tam była bardzo zdziwiona, że w taką pogodę da się jechać i że przyjechałem z dwoma dziewczynami. W końcu udało nam się znaleźć. Za 50 zł (cena za 3 osoby) nocujemy w domku, w którym jest niemal wszystko. Ubrania suszymy nad kuchenką gazową i idziemy koło 20.00 spać. :)
Chwila spędzona na dworcu na przypięcie bagażu i namiotu i ruszamy w drogę. Wieje niemiłosiernie i jest troszkę zimno jak na koniec sierpnia. Jedziemy w kierunku latarni morskiej w Świnoujściu- najwyższej w Polsce. Jesteśmy 30 minut przed otwarciem latarni. Ten wolny czas przeznaczamy na śniadani i czytanie tablic, które są koło latarni.
W Międzyzdrojach zaglądam do Muzeum Wolińskiego Parku Narodowego. Podbijam książeczkę PTTK. Mieliśmy zwiedzać, ale za mało czasu było na to. Lepiej wolny czas pozostawić na później niż potem przez pół dnia gonić. Z Międzyzdrojów kierujemy się na Dziwnów. Zaczynają się górki i wydmy po lewo i prawo. Początkowo Ewelina narzekała na górki, ale z każdą następną górką podjeżdżanie szło sprawniej. Wjeżdżamy do Dziwnowa i wpadamy na momencik do sklepu.
Nie tracąc zbytnio czasu jedziemy dalej tym razem do Trzęsacza. Szło sprawnie, bo w Trzęsaczu mieliśmy już nadrobione 30 minut czasu. Tego co jest w Trzęsaczu nie trzeba chyba opisywać. :) Ostatnio jak tam byłem, to ta ściana była nieco większa i koło kościoła stał pomnik Mikołaja Kopernika upamiętniający 500 rocznicę urodzin.
Hm, i pomyśleć że ten kościół był kiedyś 2km od brzegu. No cóż, Polakom morze zabiera wybrzeże, a np. Szwedom i Finom daje. Z Trzęsacza jedziemy przez Rewal do Niechorza.
Z Niechorza wracamy przez Pogorzelicę na właściwą drogę. Za Pogorzelicą niemiła sytuacja. Mała gleba, w rezultacie przedni błotnik Eweliny składa się jak karton po mleku, a koło ma pogiętą obręcz. Lekko prostujemy na miejscu i decydujemy wycentrować je w Trzebiatowie. Doczłapaliśmy się do Trzebiatowa, gdzie oddajemy koło do naprawy w serwisie. Koło odbieramy za niespełna godzinę. Facet niesamowity, bo zrobił to dość szybko i tylko za 15zł. Montujemy koło i już mamy jechać a tutaj Ewelinie osłona na łańcuch ociera o coś. Stajemy i podginamy. Nic nie pomogło. Wracamy do gościa u którego wycentrowaliśmy koło. Pożyczyliśmy od niego "cięższe" narzędzia i jakoś naprawiliśmy. Naprawa nic nie dała, bo po kilku kilometrach znów zaczęło ocierać. Kurdę, co jest? Zatrzymujemy się za miastem, Ewelina wpada do jakiegoś gospodarstwa, gdzie facet jej poprawia tą osłonę. Troszkę pomogło, ale nadal leciutko ociera. Przynajmniej nie irytuje tak bardzo podczas jazdy. Jedziemy w kierunku Mrzeżyna TRAGICZNĄ drogą. Niby wojewódzka, a tak że niektóre powiatowe są lepsze w okolicy.
Chwilkę siedzimy na plaży, bo czasu z rana nadrobiliśmy dużo. Po krótkim odpoczynku jedziemy w kierunku Kołobrzegu. Niepokoi nas znak "naprawa mostu", gdyż nie chce nam się wracać. Pytamy się miejscowego, czy da się przejechać rowerem. Tak, da się. Uff, ale ulga.
Droga to betonowe płyty. Masakra, tym bardziej że Ola jedzie szosówką. Jakoś docieramy do Grzybowa, gdzie zakupy robimy i zaczynamy myśleć o noclegu. Rozbijamy się w pobliskim lasku jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Szybkie żarełko i kimono, bo następnego dnia trzeba wstać o 2.00. :)
Jak co niedziele pojechałem spotkać się z Pabianickimi kolarzami. Pojawił się nawet Arek, którego dość długo nie było. Z początku tempo odpowiadało mi, dopiero na Gierkóweczce rozpędziliśmy się do ~40km/h. Potem zaczęły się górki i... dupa! Zabrakło przełożeń na górce i zostałem z tyłu. Jednak szybko doszedłem znajomego i dalej spokojnie jechaliśmy we 2. Dogania nas grupa z Łodzi, więc przyczepiamy się. Ja długo nie pociągnąłem, bo >45km/h to za dużo jak na moje przełożenia. Postanowiłem nieco skrócić trasę, więc na najbliższym skrzyżowaniu skręciłem w prawo. Jak się okazało nie zostałem sam. Do Grabicy jadę z sympatycznym kolarzem z Łodzi. Cały czas rozmawiamy. Za Grabica dogania nas grupa z Pabianic. Łapiemy się na koło. Tym razem jedzie się bardzo dobrze, niestety zaczęło być nieco z górki i nie mogłem znów utrzymać prędkości >45km/h. Jadę sam do Wadlewa, gdzie znów dogania mnie grupa z Łodzi. Aż się zdziwiłem, ze tak wolno jadą. Chwilę załapałem się na koło. Długo się nie utrzymałem z wyżej wymienionego powodu. Jadę dalej sam i czuję się coś osłabiony. NIe wiem czemu. Może to wina tego, że spałem raptem 4 godziny? A może lekkie zmęczenie po wczorajszym dniu? Mniejsza z tym. Męczę się tak do Dłutowa, gdzie motywuje mnie do działania górka. Z górki wyciągam dzisiejszą prędkość maksymalną. Dalej już tempo nie było takie złe, bo ~30km/h jechałem. Dojeżdżam do baru w Rydzynach i kupuję sobie rożka i Pepsi. Chwila rozmowy i powolny powrót do domu. A na szosówkę nadal czekam. :)
Z rana nie miałem pomysłu na wyjazd. Zacząłem przeglądać mapę i internet. Najpierw w planach był wyjazd w okolice Wielunia, ale stwierdziłem że po drodze nic po za dobrze znanymi wioskami nie ma, więc na przekór sobie zacząłem zastanawiać się nad Łęczycą. Od dawna chciałem tam pojechać tylko nigdy nie było czasu. Dlaczego na przekór sobie? Dlatego, że zawsze staram się zaplanować trasę tak by wracać z wiatrem. Ale uznałem, że taki lekki wiatr nie odczuje i postanowiłem pojechać. Szybkie planowanie trasy, obiadek i można jechać. Najpierw główną drogą do Aleksandrowa Łódzkiego. Nuuuuuuuda! Tylko wjazd na Górkę Pabianicką był lekkim urozmaiceniem. Przejeżdżam szybko przez miasto i znajduję się na odludziu. Cisza, spokój i trochę cienia z drzew. Strasznie odczuwa się to, że jest płasko. Odczuwa się w sensie, że za lekko.
Przekraczam autostradę i już jestem w Parzęczewie. Z Parzęczewa według znaków na Łęczycę. Znów płasko. Daleko widać było horyzont. W pewnym sensie jakieś urozmaicenie to było.
Jadę tak sobie, a tu nagle Łęczyca. Zdziwiłem się, że tak szybko tam dojechałem. Wbijam na krajową jedynkę i dojeżdżam do zamku. Zamek został wybudowany w XIV wieku przez Kazia Wielkiego. Podjeżdżam bliżej a tu: "XII Międzynarodowy Turniej Rycerski". Kurcze, to ze zwiedzania nici. Ludzi jak mrówek w mrowisku.
Oglądam stragany. Można było: pojeździć na koniu, zjeść pajdę na chlebie (!!!), zrobić zdjęcie w zbroi (!!) i wiele wiele innych. Podchodzę do bramy. Zatrzymuje mnie ochroniarz. Wpuszcza mnie do muzeum, bo chcę podbić sobie pieczątkę do książeczki PTTK. Nawet tutaj dużo ludzi. Kolejka jak do Roller Coastera w lunaparku. Udało mi się pooglądać trochę muzeum bez biletu (fuks). Schodzę na dół odbieram rower i niespodzianka. Ochroniarz mnie wpuszcza bez biletu na teren zamku. Ja to mam szczęście do darmowego zwiedzania. :)
Dużo czasu na dziedzińcu zamku nie spędzam, bo: 1. trochę głupio; 2. czas goni. Dziękuje za wpuszczenie i jadę dalej. Cel romańska archikolegiata w Tumie. Najstarsza romańska budowla w województwie łódzkim. Zanim tam docieram znów dzieje się coś czego się kompletnie nie spodziewałem. Kierowca wyprzedza mnie. Staje ze 400m dalej. Zatrzymuje mnie i pyta jak dojechać do Tumu. Mówię, że nie jestem stąd i jadę tam pierwszy raz. Jak się okazało kierowca był również z Pabianic. Strasznie się zdziwił, że ja też pochodzę z tego miasta. Dojeżdżam do Tumu. Przypomniało mi się, że oprócz archikolegiaty jest tam również grodzisko. Bodajże z VI wieku. Dokładnie w tym miejscu była kiedyś Łęczyca. Nie zagłębiałem się nigdy w literaturę by dowiedzieć się dlaczego właśnie tam. Wydaje mi się, że rzeka Bzura troszkę inaczej płynęła. Po jakimś wylaniu zmieniła swój bieg (tak się stało np. w Uniejowie).
Archikolegiata jest fajnym obiektem. Rzuca się w oczy. Kontynuuję jadę. Myślę sobie: "kurcze, fajnie by było jakby teraz był sklep". 2 domy dalej napis: "sklep spożywczy". Jasny gwint! Zatrzymałem się by orzeźwić się colą w puszce. Jadąc dalej z oddali bardzo wyraźnie widać kolejny cel wyjazdu- Góra Św. Małgorzaty. Dlaczego się rzuca w oczy? Ponieważ to jest jedyny pagórek w okolicy. Dookoła płasko jak na desce do krojenia. Wjeżdżam na górę na której jest kościół. Nie ukrywam, że wjazd stromy jest, aczkolwiek strasznie krótki. Co to jest 100-150m podjazdu? Toż to można z rozpędu pokonać, bądź interwałowo.
Kościółek różni się strasznie od innych kościołów. na pierwszej krzyżówce skręcam w prawo. I tutaj wyciągam jedyny kawałek mapy. Niestety torebka foliowa w której była książeczka PTTK i mapa pękła mi, więc tusz na mapie się rozmył i nic nie widziałem. :) Musiałem włączyć GPS (Gębą Pytaj Się). Ludzie jak zwykle mnie wyprowadzili dobrze. W Maszkowicach postój na zimnego Żywca (Zdrój) i enerdży drinka. Od razu inaczej się po tym jechało. Wyjeżdżam w Ozorkowie. Spontanicznie zdecydowałem, że odwiedzę rodzinę. Problem z trafieniem był, bo wjechałem do miasta nie od tej strony co zawsze, ale strażacy powiedzieli mi jak jechać.
U rodziny chwilę sobie posiedziałem. Wypiłem herbatkę i przekąsiłem co nieco. Śmiem powiedzieć, że zasiedziałem się. Ogólnie wielkie zaskoczenie, że: 1: Przyjechałem rowerem. 2: Przyjechałem tym a nie innym rowerem. 3: Przyjechałem od strony Łęczycy, a nie od strony Aleksandrowa Łódzkiego. 4. Nie wyruszyłem o 8.00. :) Zrobiło się nieco późno, więc musiałem się zwijać. Poradzili mi jechać przez Grotniki i tak zrobiłem. Troszkę ciężko się jechało, więc dokończyłem pić to co wiozłem od Maszkowic.
Hm. Od razu lepiej się jechało. Może nie był to efekt działania napoju, a efekt tego że cokolwiek wypiłem. Prędkość drastycznie wzrosła. Mimo lekkiego wiatru jechałem 35-40km/h. W okolicach Grotnik pełno zakrętów. Bardzo przyjemnie mijało się te zakręty przy takiej prędkości. Nawet samochody wolniej je mijały. W bardzo szybkim tempie dojeżdżam do Aleksandrowa Łódzkiego. Od tego momentu powrót tą samą trasą co przyjechałem. Tym razem jechało się ciekawiej. Wysoka prędkości nie pozwalała się nudzić. A pomarańczowo-czerwone niebo po prawe stronie powodowało, że głowa często była zwrócona w kierunku słońca, a nie przed siebie.
Mam 18lat, uczę się w 1LO w klasie geograficzno-historycznej. Nie trzeba chyba pisać, że lubię geografię i turystykę, dlatego od czasu do czasu staram sobie zorganizować jakąś dłuższą/ciekawszą trasę z nastawieniem na zwiedzanie. Zawsze jeździłem turystycznie, ale od marca 2009r. zacząłem trenować kolarstwo szosowe. Oczywiście nie trzeba pisać, że lubię dystanse składające się z 3 cyfr przed przecinkiem. :)
Kontakt:
GG: 1326631
Poczta: radek_3131@o2.pl