O dziwo wstałem bez jakiegoś większego problemu, nawet przed czasem byłem na miejscu. Zebrało się kilka osób i pojechaliśmy do Rzgowa złapać grupę z Łodzi. A co tam, co będziemy się sami męczyć. Już na samym początku awaria, na szczęście nie moja, łańcuch z korby spada. Chwile czekam i gonimy tych przed nami, którzy również zaraz stają. Też awaria, przerzutka z tyłu zamarzła. Może przez to, że rower na balkonie był trzymany? Tutaj mieliśmy ładną pompę, z konspiracyjnej metody rozmrażania przerzutki. :) Opisywać chyba nie będę. Dojeżdżamy do Rzgowa, kawałeczek pod prąd awaryjnym pasem jedziemy i już łapiemy grupę z Łodzi. Świetnie się mi jedzie od samego początku, a tutaj nagle w Tuszynie spada mi łańcuch z korby i muszę się zatrzymać. Zakładam łańcuch i gonię grupę. W dość szybkim tempie doganiam, już jestem 100-200m za nimi, a tutaj łańcuch znów spada. Niech to szlag. Teraz to już konkretnie mi odjechali. No to próbuję gonić, by w drodze powrotnej ich złapać. ~40km/h jadę niemal cały czas, dojechałem tak praktycznie do Piotrkowa Trybunalskiego. Przed Piotrkowem spotkałem jednak znajomego, który z nami jechał, więc zawróciłem i jazdę kontynuowałem z nim. Wracaliśmy dużo spokojniej. Po drodze zabraliśmy na koło jeszcze jedną osobę. Całkiem spontanicznie uznaliśmy, że można wrócić przez wioski, dlatego w Rzgowie skręciliśmy na Babichy. Znów spada mi łańcuch i to jeszcze na środku skrzyżowania. Poprawiam i już jadę dalej. W Prawdzie znów łańcuch zlatuje. Chyba przez temperaturę tak się działo, gdyż wcześniej takich problemów nie miałem. Popracowaliśmy jeszcze trochę na zmianach do Pabianic i już baaaaaaaaaaaardzo spokojnie wracam przez miasto. Ogólnie to sporo awarii dzisiaj było. I to nie tylko z moim rowerem. Mimo wszystko dzień zaliczyć można do udanych.
Ja pierdziele ile można to samo przejeżdżać. Naprawdę podziwiam tych, którzy latem potrafią katować 2-3 stałe trasy na okrągło. Znów bezwietrznie. Dzisiaj rewelacyjnie mi się jechało. Na półmetku średnia prędkość wynosiła 34km/h. Aż się zdziwiłem, że taka wysoka. Chyba tylko dlatego, że nie ma po drodze jakiś wybitnie dużych pagórków. Powrót mimo, kontynuowania lekkiego kręcenia, również był szybki. Przed miastem przyhamowałem gwałtownie do prawie zera i machnąłem jeden sprint. Kurcze, średnia prędkość to mi wyszła konkretna jak na styczeń. Muszę w końcu pofatygować się i skoczyć po baterie do pulsometru.
Niech ta zima szybciej wypi***la, bo ile można te same trasy robić. Bezwietrzna pogoda, znów przyjemnie się jechało. Górki bardziej siłowo pokonywany. Brak weny na dalsze rozpisywanie się. A po drodze kompletnie nic się nie działo, po za tym że znajomego mijałem.
Coś niesamowitego, pierwszy raz w tym roku z własnej, podkreślam z własnej, nie przymuszonej woli, chciało mi się pojechać do lasu. Może dlatego, że w końcu jest zima taką jak lubię, czyli lekki mrozik, a tam gdzie trzeba jest odśnieżone. Miałem ambitny plan dojechania do Łasku zielonym szlakiem, a powrotu czerwonym. Wyszło jak wyszło, a o tym dalej.
Dojeżdżam do Talara, gdzie skręcam na zielony szlak. Już tutaj troszkę zmrożonych kolein było, ale nic nie zapowiadało tego co mnie czeka dalej. Najlepiej opisują to zdjęcia.
Na końcu rower zapadł się do wysokości 3/4 kół. Nogi mokre do kolan i co robić? Przemęczyłem się jeszcze kawałeczek, potem było już ok. Zaczęły mi marznąć stopy, więc uznałem, że najrozsądniej będzie wrócić asfaltem do Pabianic. I tak więc zrobiłem. Nawet prędkość przyzwoitą trzymałem, bo ~35km/h przez długi czas nie schodziło. W domu zauważyłem, że mam LÓD w SKARPETKACH. No na ramie to już pomijam.
Nie chce mi się rozpisywać, więc po prostu spokojny dojazd do Zduńskiej Woli, nawrót przed remontowanym mostem (miał być kawałek dalej nawrót) i spokojnie do domu. Bez wiatru, bez szaleństw i bez chwili słabości.
Budzę się rano o 8.00, szybciutko biegnę do okna zobaczyć jaka pogoda. Troszkę białego gó*na napadało. Błyskawicznie wróciłem do łóżka, bo jakoś śnieg do mnie optymistycznie nie przemawiał i podniosłem się dopiero o 9.30 szybciutko coś zjadłem i naszykowałem się. Spóźniłem się 5 minut, więc zacząłem resztę gonić. No więc pruję 30-35km/h po świeżutkim śniegu w Tereninie. Dojeżdżam do lasu i po śladach zaczynam jechać. Długo nie musiałem czekać, by "złapać" kogoś. Nie minęła chwila, a już we dwójkę goniliśmy resztę. Trochę się pokręciliśmy po lesie i wróciliśmy nad Wielką Wodę, gdzie spotykamy kilka osób. W tym kilkuosobowym gronie postanawiamy jechać nad kolejny stawik. Mimo ujemnej temperatury jechaliśmy przez spory kawał drogi po rozlanej (częściowo zamarzniętej) wodzie. Teren ciężki, rowery zapadały się, o mało co byłbym światkiem niesamowitej gleby. Grupka trochę się rozciągnęła akuratnie w okolicy stawu. Przez chwilę nawet sam jechałem, bo ślady prowadziły w 2 strony. Znalazłem resztę, akuratnie drobną awarie usuwali- łańcuch skuwali. Żeby nie zmarznąć zbytnio zagrzałem się herbatą z prądem i już jechaliśmy dalej. Rozdzieliliśmy się. Jechałem w 3 osobowej grupce. Jechaliśmy w kierunku Ldzania, ale żeby nie było zbytnio nudno, skręciliśmy w lewo- w dotąd mi nie znaną drogę. Dojechaliśmy do jakiegoś skrzyżowania, gdzie chwilkę poczekaliśmy na znajomego, który pozbierał się po glebie. Ruszyliśmy dalej i od razu poznałem gdzie jestem. Z wiatrem w plecy dojechaliśmy do Ślądkowic. Potem po zmianach, po pięknym śniegu, jechaliśmy do Róży. Właściwie to na piękny śnieg to tylko wyglądało, o czym przekonałem się w Róży. Przy ~30km/h tylne koło wpadło mi w poślizg i zaliczyłem solidną glebę. Zbiegiem okoliczności, mówiłem jakieś 10 minut temu, że mało gleb zaliczyłem tej zimy. Gleba dość bolesna, bo noga utknęła mi w rowerze. Chyba trzeba w końcu zainwestować w opony z kolcami. Wracamy do Ślądkowic po znajomego, bo go zgubiliśmy. Zguba się nie odnalazła, więc już tylko we dwóch wracaliśmy do Pabianic. W Pawlikowicach się rozjeżdżamy, ja wracam skrajem lasu. Pieruńsko ślisko się zrobiło, może dlatego że świeży śnieg zaczął się roztapiać w słońcu. Po drodze odkrywam coś, czego tu ostatnio nie było.
Czyli kolejny szlak do zbadania kiedyś tam rowerem. Bez większych przygód wracam w jednym kawałku do domu. Nawet fajnie dzisiaj było. A w domu powódź od topniejącego śniegu. Odwykłem jakoś ostatnio od tego.
Strasznie dłuuuuuuuuuuuugo spałem, trochę czasu minęło aż się zebrałem. W końcu ciuchy ubrałem i na rower się wybrałem. :) Nad trasą się nie wysilałem zbytnio, oklepaną na pamięć przejechałem spokojniutkim tempem. Wróciłem do miasta przez Rydzyny, bo do sklepu rowerowego na moment zajrzałem. Do domu się wlokłem strasznie, nie chciało mi się śpieszyć. Znów weny na rozpisywanie się nie mam.
Czekałem do południa aż się troszkę ociepli. Troszeczkę cieplej niż wczoraj się ubrałem wczoraj i równie spokojnie przejechałem trasę z jednym sprintem na samym końcu (maksymalna prędkość tam nie została wykręcona). Przyjemnie się jechało, większość trasy przez pola. Nie mam zbytnio weny na rozpisywanie się.
Mam 18lat, uczę się w 1LO w klasie geograficzno-historycznej. Nie trzeba chyba pisać, że lubię geografię i turystykę, dlatego od czasu do czasu staram sobie zorganizować jakąś dłuższą/ciekawszą trasę z nastawieniem na zwiedzanie. Zawsze jeździłem turystycznie, ale od marca 2009r. zacząłem trenować kolarstwo szosowe. Oczywiście nie trzeba pisać, że lubię dystanse składające się z 3 cyfr przed przecinkiem. :)
Kontakt:
GG: 1326631
Poczta: radek_3131@o2.pl