Umówiłem się w Pabianicach z kumplem. Spokojnie dojechaliśmy do Łodzi. Potem już z grupą. Ja na przód pojechałem tak jak zawsze. Na początku z Woodym jechaliśmy z przodu. Nawet coś (yyy ja?) nas podkusiło by uciekać od samego początku, ale Woody przeziębiony, więc jak zobaczyłem że zostałem sam odpuściłem. Dogonił mnie peleton i znów przodzie jechałem. W Ludowince schodziłem ze zmiany i nie zauważyłem dziury. Wpakowałem się w nią i złapałem kapcia. Po chwili zatrzymał się kumpel, z którym przyjechałem i nasza rozmowa wyglądała mniej więcej tak: - Co się stało? - A w dziurę wpadłem i kapcia złapałem. - W tamtą dziurę? (pokazuje ręką) - Tak - Ja też wpadłem w nią, bo nie zauważyłem, a kapcia nie mam. (5 minut później) - Kurde jednak kapcia też mam. No to zmienialiśmy razem, okazało się że wziąłem dętkę z trochę za krótkim wentylem i nie mogłem złapać go pompką. Zatrzymała się grupka starszych kolarzy. Jeden z nich poratował mnie przedłużką do wentyla. Zacząłem pompować, już prawie napompowałem, a tu nagle całe powietrze zeszło. Okazało się, że wentyl w zapasowej dętce mi pękną w połowie. Zostałem poratowany 2 zapasową dętką. Bez problemu napompowałem ją, bo wentyl długi był. Wróciliśmy się do baru, gdzie małą chwile posiedzieliśmy i wróciliśmy do Pabianic. W tym roku to już chyba 11 przebita dętka. W domu nie mam już ani jednej nie łatanej. Dodam, że założyłem 9 dni temu 2 nowe dętki do nowych opon.
Zniosłem rower na dół i już musiałem zasuwać z powrotem na górę. Brak powietrza z tyłu. Leciutko wyjazd się opóźnił, ale co tam. W centrum miasta stłuczka była, więc korek niesamowity. Zanim przecisnąłem się trochę czasu minęło. Po minięciu korka można było normalnie- bez zbędnego zwalniania jechać. Już nie jechało się tak dobrze jak wczoraj,, co nie oznacza że źle nie było. Częściej boczny wiatr był, więc już prędkości nie te same. Wywiało mnie aż pod sam Piotrków Trybunalski. Liczyłem, że po prawie ROKU remontu mostu w końcu przejadę nim. Myliłem się. Tym razem zastałem kogoś na placu budowy, więc spytałem się jak objechać oraz jak długo potrwa przebudowa. Facet pokierował mnie objazdem przez pola (przynajmniej na autostradzie się nie znalazłem jak ostatnio). Dowiedziałem się również, że remont do września tego roku potrwa, co mnie nie ucieszyło, bo fajna pętla to jest. Przemęczyłem się chwilę po piachu. Ta chwila wystarczyła by być zakurzonym strasznie. Przejeżdżam bez problemów przez miasto, w końcu nie raz tam byłem i w końcu mam kawałek trasy (jedyny- i tylko 20km) z wiatrem w plecy. Dojechałem do Grabicy i poczułem że coś mało powietrza mam z tyłu. Zatrzymałem się i okazało się, że zeszło powietrze. Nie chciało mi się zmieniać dętki, więc poszedłem na łatwiznę i dopompowałem koło. Potem już bezawaryjnie do domu, od Wadlewa z wiatrem bocznym znów jechałem. Nawet fajny dzień dzisiaj był, tylko że znów kosmicznie się opaliłem. Szczególnie białe półkole na czole miażdży.
Trochę kilosów po okolicy. Na trasie chwilkę ze znajomym pogadałem, bo akuratnie mijałem go. Wszystko fajnie, gdyby nie kapeć w Dłutowie. Troszkę się namęczyłem z założeniem dętki, bo wziąłem zapasową dętkę z za krótkim wentylem.
Trasa: Pabianice -> Bychlew -> Hermanów -> Terenin -> czerwony szlak -> Wielka Woda -> czerwony szlak -> Góry Dobrońskie -> czerwony szlak -> Wielka Woda -> Mogilno Małe -> szlak zielony -> Pawlikowice -> Terenin -> Hermanów -> Pabianice
Przyjechałem na ul. Gryzla. Nikogo nie ma. Pewnie wszyscy, więc jadę w kierunku lasu. Spotykam 1 osobę, czekamy na kilka jeszcze ( 3 bodajże nie pamiętam teraz, bo wpisuję to ponad 2 tygodnie po jeździe) i jedziemy do lasu na przełaj przez pole. W lesie tradycyjnie nad Wielką Wodę, a potem na górki. Tutaj mi zaczyna napęd przeskakiwać i zostaje z tyłu. Wracam sam nad Wielką Wodę, i robię jeszcze jedną pętle, niestety przeskakujący napęd uniemożliwił dalszą jazdę i po prostu wróciłem do domu. Dziwne, z 2500km miał tylko.
Po wczorajszej, drobnej awarii myślałem, że będzie dzisiaj już ok. Niestety troszkę inaczej się potoczyło, ale o tym później. Dosyć wcześnie się zebrałem, bo sądziłem, że klocuszki będą wymagały poprawki. A tutaj niespodzianka- wszystko ładnie działa, nic nie trze i nic nie przeskakuje. No to powolutku doczłapałem się na miejsce zbiórki i po chwili jedziemy na grupę z Łodzi. Gdy już dotarliśmy do Gierkówki zaczęliśmy powolutku się toczyć, by grupa z Łodzi dogoniła nas. Coś długo się nie pojawiała, więc poczekaliśmy chwilkę koło skrętu na Tuszynek Majorancki by zobaczyć gdzie skręcą. Skręcili na wioski, więc jedziemy z nimi. Ludzi multum, przedzieram się od razu na początek. Zaczyna się górka, przeskakuje łańcuch na korbie i trafiam prawie na sam koniec. No to ja znów dawaj na początek. Sytuacja powtarza się kilkukrotnie. Tym razem sam wyrwałem się do przodu, bo wiedziałem, że dosyć stroma góreczka przed nami. Zaczynam wjeżdżać i łańcuch spada z korby. Grupa mnie mija, zakładam szybko, ruszam i znowu. Zostałem sam z tyłu. Wjechałem jakoś na górę i zaczyna gonić, bo widzę że na mnie czekają. A tutaj łańcuch znów spada. No kurde, co jest? Jadę dalej sam, postanowiłem skrócić trochę trasę, by ich złapać ponownie. Po drodze łańcuch dalej przeskakiwał co wymuszało strasznie dużą kadencje. W Grabicy znów spada łańcuch. Podczas zakładania mija mnie kolarz, który odpadł od grupy z Łodzi. No to gonię go. Stopniowo się zbliżam, już się cieszę, że w Wadlewie dogonię go i nie będę sam jechać, a tu mi łańcuch spada. Staję w miejscu, bloki mi się nie wypinają, już lecę na bok. Ufff w ostatniej chwili wypiąłem się. Zakładam łańcuch, chcę ruszyć. Dupa. Zakładam znów. Chcę ruszyć: dupa. Odwracam rower w kierunku przeciwnym do odwrotnego. Odkrywam przyczynę przeskakiwania łańcucha. Zjechane niesamowicie zęby na blacie od korby. Dziwne, bo niedawno wyglądały dobrze. Odkryłem również dlaczego ruszyć nie mogę. Najwyraźniej obręcz mi się wykrzywiła jak ratowałem się przed upadkiem. Szkoda, że skrzywiła się razem z błotnikiem, bo ten pękł. Dalej już ratowałem się samochodem, bo zależało mi dzisiaj na punktualnym powrotem do domu. Coś pechowy tydzień miałem.
Miałem rano jechać rowerem do Bełchatowa, ale ponieważ było trochę lodu i śniegu na drodze, a mi zależało na tym by szybko dojechać, pojechałem samochodem. Wróciłem do domu, zjadłem obiad i miałem jechać godzinkę na rower. No właśnie. Miałem, bo ledwo wyjechałem z miasta zaczęło się ciężko jechać. Z początku myślałem, że to przez wiatr, ale coś za słabo drzewa mi się poruszały. Nie wytrzymałem, zatrzymałem się w Porszewicach i okazało się, że tylny hamulec zacisnął mi się. Nie chciał odbić niestety, nawet rękami nie dało rady. Coś za dużo rdzy tam było. Wróciłem jakoś do domu, kilka razy po drodze łańcuch mi spadał, bo napięcie niesamowite miał. Wróciłem do domu ze strasznie obolałymi rękami. Nie dziwota, bo praktycznie cały czas siłowo jechałem. W domu wziąłem się od razu za naprawę. Przy okazji wymieniłem klocki hamulcowe, bo moje wyglądały tak:
Nie ma to jak jazda zimą. przy okazji przód też wymieniłem, bo przytyrany był konkretnie. Całe szczęście, że wiosna coraz bliżej i ten rower pójdzie w odstawienie.
Wreszcie jakąś ambitną trasę udało się mi przejechać. Już od samego początku jechało się świetnie, jednak po skręceniu na Tuszynek Majorancki zaczęło mi coś ocierać o błotnik. Zatrzymałem się by poprawić i zobaczyłem, że mam mocną ósemkę w kole tylnym. Błotnika nie dało rady poprawić, więc olałem to komisyjnie i pojechałem dalej. Troszkę irytowało to pukanie koła, więc po jakiś 15 minutach nie wytrzymałem i zatrzymałem się znowu.
Podczas postoju znalazłem przyczynę tego irytującego dźwięku- koło nie puka w błotnik a... w klocek hamulcowy, który jest tak starty, że szok. Odkrywam również przyczynę bicia koła. Okazało się, że szprycha mi pękła. Olałem to również i pojechałem dalej. Fajnie się jechało przez dobrze mi znane rejony. Troszkę się pozmieniało, ale to raczej drobne zmiany. Wiatr przeszkadzał mi aż do Grabicy. Ocieranie koła o klocek hamulcowy troszkę w kość dało. Potem już z wiatrem, ale niestety głód mnie drobny złapał. Nie wymęczył mnie ten głód, więc bez jakiś większych problemów dobrnąłem do domu. Jutro pewnie dzień regeneracyjny machnę. Może na rowerze, może nie.
Trasa: dom -> szkoła -> dom -> warsztat rowerowy -> dom
Rano do szkoły, a po szkole do warsztatu. Tuż przed samym warsztatem nagle zacząłem kręcić w miejscu. Zdziwiło mnie gdyż łańcuch mi nie spadł. Wolnobieg kręciłe się bez problemu, ale za sobą koła pociągnąć nie chciał. W Warsztacie kupiłem dęteczkę do szosy, bo jakąś nie łataną wypadało by mieć. Psiknąłem sobie wolnobieg odrdzewiaczem i momentalnie wypłynęło pełno czerwonego płynu. :) Przynajmniej napęd już działał. Pewnie to są efekty ostatniej kąpieli, bo aż wstyd się przyznać, ale nie wyczyściłem roweru od tamtego czasu. No i WD-40 się skończył. Do domu już bez defektów wróciłem. Jak na jazdę po mieście to dość sporo znaków tutaj nastawiałem.
O dziwo wstałem bez jakiegoś większego problemu, nawet przed czasem byłem na miejscu. Zebrało się kilka osób i pojechaliśmy do Rzgowa złapać grupę z Łodzi. A co tam, co będziemy się sami męczyć. Już na samym początku awaria, na szczęście nie moja, łańcuch z korby spada. Chwile czekam i gonimy tych przed nami, którzy również zaraz stają. Też awaria, przerzutka z tyłu zamarzła. Może przez to, że rower na balkonie był trzymany? Tutaj mieliśmy ładną pompę, z konspiracyjnej metody rozmrażania przerzutki. :) Opisywać chyba nie będę. Dojeżdżamy do Rzgowa, kawałeczek pod prąd awaryjnym pasem jedziemy i już łapiemy grupę z Łodzi. Świetnie się mi jedzie od samego początku, a tutaj nagle w Tuszynie spada mi łańcuch z korby i muszę się zatrzymać. Zakładam łańcuch i gonię grupę. W dość szybkim tempie doganiam, już jestem 100-200m za nimi, a tutaj łańcuch znów spada. Niech to szlag. Teraz to już konkretnie mi odjechali. No to próbuję gonić, by w drodze powrotnej ich złapać. ~40km/h jadę niemal cały czas, dojechałem tak praktycznie do Piotrkowa Trybunalskiego. Przed Piotrkowem spotkałem jednak znajomego, który z nami jechał, więc zawróciłem i jazdę kontynuowałem z nim. Wracaliśmy dużo spokojniej. Po drodze zabraliśmy na koło jeszcze jedną osobę. Całkiem spontanicznie uznaliśmy, że można wrócić przez wioski, dlatego w Rzgowie skręciliśmy na Babichy. Znów spada mi łańcuch i to jeszcze na środku skrzyżowania. Poprawiam i już jadę dalej. W Prawdzie znów łańcuch zlatuje. Chyba przez temperaturę tak się działo, gdyż wcześniej takich problemów nie miałem. Popracowaliśmy jeszcze trochę na zmianach do Pabianic i już baaaaaaaaaaaardzo spokojnie wracam przez miasto. Ogólnie to sporo awarii dzisiaj było. I to nie tylko z moim rowerem. Mimo wszystko dzień zaliczyć można do udanych.
Mam 18lat, uczę się w 1LO w klasie geograficzno-historycznej. Nie trzeba chyba pisać, że lubię geografię i turystykę, dlatego od czasu do czasu staram sobie zorganizować jakąś dłuższą/ciekawszą trasę z nastawieniem na zwiedzanie. Zawsze jeździłem turystycznie, ale od marca 2009r. zacząłem trenować kolarstwo szosowe. Oczywiście nie trzeba pisać, że lubię dystanse składające się z 3 cyfr przed przecinkiem. :)
Kontakt:
GG: 1326631
Poczta: radek_3131@o2.pl