Wyczyściłem rano rower i odechciało mi się momentalnie wyjazdu do lasu. Spojrzałem na kierunek wiatru i spontanicznie wybrałem taką trasę. Początek dość mocny, bo goniłem gościa na trekingu, który ~27km/h cały czas pocinał. Goniłem od Pabianic, a wyprzedziłem dopiero w Dobroniu. :) Od Łasku już lajtowo. Puls momentami nie przekraczał 120ud/min. Ze 3-4 razy po drodze mżyło. Tak szybko jak zaczęło mżyć, to tak szybko przechodziło. W sumie to nothing special.
Trasa: Pabianice -> Terenin -> Chechło II -> Góry Dobrońskie -> 30 razy wjazd na tą samą górę co wczoraj -> czarny szlak -> czerwony szlak -> Mogilno Małe -> zielony szlak -> Pawlikowice -> Terenin -> Pabianice
Trasa niemal identyczna jak wczoraj. Znów katowałem tą samą górkę. :)
Wyjechałem zaraz po lekcjach w lekkiej mżawce. W sumie nie przeszkadzało mi to zbytnio i uznałem że w lesie nie będzie czuć tego deszczyku. Spokojnym tempem dojechałem sobie do tej samej górki co wczoraj i zacząłem katować tą samą pętlę. 30 okrążeń zrobiłem losowym tempem: interwałowo, siłowo, tlenowo. Troszkę ślisko było przez tą mżawkę, która z czasem zamieniła się w lekki deszczyk. Ostatnie kółko miało być przejechane na maksa, ale poprzednie 29 okrążeń dało się trochę w kość i w połowie podjazdu zwolniłem. Po tych 30 okrążeniach czułem się jakbym wjechał parę razy na Górę Kamieńsk. Tylko prędkość dużo mniejsza. Zjechałem z góry i zacząłem wracać do domu tą samą drogą co wczoraj. Przedarłem się przez las i okazało się że jednak leje. Jakoś między drzewami tego nie było czuć. Uchlapałem się strasznie, ale cóż zrobić.
Tylko i wyłącznie do szkoły i z powrotem. Jakoś deszczowo dzisiaj i zimno, chociaż zimno nie jest argumentem, który by powstrzymał mnie przed jazdą: oto dowód.
Miałem jechać na rower o 7.00, ale jak zobaczyłem temperaturę jaka panuje na dworze to poszedłem dalej spać. Ostatecznie zebrałem się po obiedzie. Tempo regeneracyjne po za jednym sprintem na światłach. Jakieś takie lekkie zmęczenie czuję po tym tygodniu. W Rzgowie i Pabianicach łapie mnie lekka mżawka.
W nocy budzi nas ostra burza. Pioruny napi*****ją przez ponad godzinę. Po 5.00 wstaliśmy i zaczęliśmy zwijać zabawki. Dość szybko się uwinęliśmy i o 6.00 z hakiem już mogliśmy jechać. Nareszcie dla odmiany wyszło słońce. Czemu tak nie mogło być przez cały wyjazd?
Na Bałtyku sztorm, nie mamy zbyt dużo czasu by zejść na dół i zobaczyć to wszystko. Wielki plus rannego zwiedzania- nie ma turystów. Cisza i spokój jak na dzikiej plaży. Jedziemy w kierunku Rozewia. Zamiast asfaltu jest bruk, dlatego jedziemy szutrową ścieżką rowerową. O dziwo Oli lepiej jedzie się szosówką po szutrze niż po bruka. W niespełna 10 minut dojeżdżamy do latarni morskiej na Rozewiu. Zaczyna przyjemnie mżyć i jednocześnie świeci słońce.
Latarnia była kiedyś 2 razy niższa. Została podniesiona, po tym jak drzewa przysłoniły światło. Ot taka ciekawostka. Szutrowa się kończy i musimy jechać po bruku. Trzęęęęeeeęęeeeeeeeęęęęęęęęeesieeeeeeeeee straaaaaaaszniiiiiiiiieeeeee.
Równo przy znaku Władysławowo kończy się bruk. No nareszcie. Ile można. Wjeżdżamy na Półwysep Helski. Jednocześnie widać morze i zatokę. Jedziemy drogą rowerową, która momentami prowadzi 1m od zatoki. Po drodze widać pełno przyczep campingowych, pól namiotowych itp.
Przed Jastarnią postój- Oli zeszło powietrze z przedniego koła. Z początku myślałem, że dętka poszła, ale powietrze chyba zaczęło schodzić po jeździe na bruku i szutrze.
Po uzupełnieniu powietrza w kole kontynuacja jazdy. Szybko docieramy na Hel. Wczesna godzina owocuje małym ruchem samochodowym. Patrzymy na godzinę i widzimy, że jest szansa na zdążenie na wcześniejszy prom do Gdyni. W porcie rybackim pojawiamy się 20 minut przed startem promu linii 520.
Kupujemy bilety, podbijam książeczkę PTTK i zmierzamy do promu. Tutaj suprise- trzeba zdjąć wszystkie sakwy. Yyyyyyyyy, nie po to wszystko mocowałem na rower by teraz ściągać. Ładna kupa klamotów mi się zebrała. Spotykamy rowerzystów, którzy przypłynęli tym promem, ale w odwrotną stronę. Ostrzegają nas przed tym, że rowery są pakowane do środka jak bądź. Jako dowód pokazują urwany błotnik i zgubione światło. Dobrze, że powiedzieli bo odczepiliśmy szybko rzeczy, które łatwo można urwać/popsuć/zniekształcić. Włazimy do środka. Podróż trwa tylko godzinę. Nie ukrywam, że zamulamy nieco przez tą godzinę. Dopływamy do Gdyni i nawet nie zdążyliśmy odebrać rowerów a zaczęło lać. Całe szczęście, że nasze rowery były z brzegu, więc nie mokliśmy długo. Przeczekujemy deszcz pod parasolem. Leje tak mocno, że naklejka promowa (można to tak nazwać?) rozpływa się. Jak przestało troszkę padać to wzięliśmy się za przyczepianie sakw. Dalej fundujemy sobie spacerek po Gdyni (pieszo). Zakupy, kupno biletów na dworcu kolejowym. Oczywiście zanim bilety kupiliśmy troszkę nagłowiliśmy się, gdzie je kupić. Dworzec główny jest z deka pokręcony. Na pociąg zostało na półtorej godziny, więc koczujemy w przejściu podziemnym. Zaszalałem i kupiłem kebab. Zimno, więc okrywamy się śpiworami. Ludzie się patrzą jakbyśmy bezdomnymi byli, a rowery komuś gwizdnęli. W końcu nadchodzi godzina ZERO. Jak się okazało pociąg nie wyrusza z peronu 5 tylko z peronu 4. Wszyscy podróżni rzucili się na peron 4 jakby rzucili Prince Polo. Mimo sporej ilości w wagonie dla podróżnych z większym bagażem nie było niemal nikogo. Podróż mija mniej więcej tak: dziewczyny śpią, a ja zamulam (niemal niemożliwe jest u mnie zaśnięcie w pociągu). Na każdej następnej stacji przybywa podróżnych i robi się troszkę tłoczno, jednak miejscówka zarezerwowana w Gdyni była świetna. W Tczewie dołącza do nas 2 rowerzystów, którym pomagam wcisnąć rower do pociągu. Jak się okazało wysiadali na stacji Łódź Kaliska. Również pomagam znieść rowery, bo mieli naprawdę ciężkie. Z Łodzi 15 minut drogi pociągiem do Pabianic. I punktualnie wysiadam na stacji. Jadę najkrótszą drogą do domu. Ulice puste, bo już noc.
Wstajemy o 2.00 po 5 godzinach snu, by zdążyć na pociąg do Darłowa, który wyjeżdża o 4.18 rano. Zwijamy się dość szybko z lasu, w którym nocowaliśmy i jedziemy. Po chwili postój- Oli ucieka powietrze z przedniego koła. Błyskawicznie napompowałem i kontynuujemy nocną jazdę. Jest strasznie mokro, bo w nocy lało, ale na szczęście deszcz nie pada. Cisza, spokój. Zero samochodów. To są plusy nocnej jazdy. Najgorsze jest to, że jest zimno, ale przynajmniej nie wieje tak jak wczoraj. :) Szybko dojeżdżamy na dworzec w Kołobrzegu z nadzieją, że ugrzejemy się nieco. Zdemotywowała nas kartka: "dworzec otwarty o 5.00 rano. Niech to szlag. Zastanawiamy się co zrobić z wolnym czasem. Postanowiliśmy wpaść na molo w Kołobrzegu.
Spojrzenie ludzi, gdy wjeżdżamy rowerami na molo w nocy: BEZCENNE. Chwilkę tam siedzimy i zwijamy się na dworzec. Pociąg przyjeżdża przed czasem, więc pakujemy się do środka. Bilety kupujemy u konduktora, ponieważ nie ma takiej możliwości na dworcu. Jazda pociągiem trwa nieco ponad półtorej godziny. Znów mamy okazję widzieć wschód słońca i znów słońce chowa się na cały dzień za chmurami. Ehhh, co zrobić. Wysiadamy w Darłowie tuż po wschodzie słońca. Pytamy się o drogę na Jarosławiec i jedziemy tam. Pogoda rewelacyjna. Nie pada, nie ma mocnego wiatru. No i ruch samochodowy znikomy. Patrzymy na plan Darłowa i postanawiamy jechać przez deptak do Jarosławca.
Obmyślamy drogę do Ustki i jedziemy nią. Zaraz po wyjeździe z miasta zaczyna mżyć. Postanowiliśmy przeczekać trochę w Korlinie. Czekanie wykorzystaliśmy na jedzenie. Padać nie przestało, więc jedziemy dalej pytamy o drogę do Postomina i jedziemy tam. Z Postomina, już łatwo trafić do Ustki. Wkraczamy na teren województwa pomorskiego. W Ustce zatrzymujemy się na dworcu kolejowym, ponieważ z minuty na minutę pada mocniej. Mamy nadzieje, że przestanie padać. Niestety tak się nie stało. Przynajmniej wysuszyliśmy ciuchy, przebraliśmy się w suche rzeczy i podbiłem książeczkę PTTK. Na dworcu pijemy kawę, która troszkę pobudza organizm do życia. Wychodzimy z dworca, jak przestaje troszkę padać. Nawet nie zdążyliśmy wyjechać z miasta a dalej zaczęło lać.
W Niestkowie skręcamy na pola. Jak okazało się, skręciliśmy za wcześnie. Wracamy z powrotem do drogi na Słupsk i dojeżdżamy do Bydlina- miejsca gdzie odbijamy od drogi. Z początku jedziemy przez las, gdzie ulewa nam nie przeszkadza, ale potem zaczynają się pola. Dokucza nam deszcz, silny wiatr i zimno.
Dojeżdżamy tas do Gabina, gdzie pytamy się ludzi jak dojechać do Kluk- czeka na nas tam przeprawa promowa. Oczywiście ludzie zdziwieni, że w taką pogodę można jechać na rowerze. Usłyszeliśmy, że we wsi Czysta jest informacja turystyczna. Ucieszyło nas to, ponieważ tam mogliśmy uzyskać informacje o przeprawie promowej przez jezioro Łebsko.
Dojechaliśmy do tej wsi i zajrzeliśmy do informacji turystycznej. Pani, która tam jest, mówi że na PEWNO jest ta przeprawa promowa. Postanawiamy przenocować w okolicy w jakimś gospodarstwie agroturystycznym, by wysuszyć ciuchy. Tzn. dziewczyny musiały wysuszyć, bo miały wszystko mokre.
Dodam, że do aparatu dostała się wilgoć i resztę zdjęć wykonałem telefonem. :)
Dojeżdżamy do Smołdzina i zaczynamy się rozglądać za noclegiem. W Smołdzinie jeszcze zaglądam na moment do Muzeum Słowińskiego Parku Narodowego, by podbić książeczkę PTTK. Pani pracująca tam była bardzo zdziwiona, że w taką pogodę da się jechać i że przyjechałem z dwoma dziewczynami. W końcu udało nam się znaleźć. Za 50 zł (cena za 3 osoby) nocujemy w domku, w którym jest niemal wszystko. Ubrania suszymy nad kuchenką gazową i idziemy koło 20.00 spać. :)
Tym razem by mieć więcej czasu wstaliśmy o 5.00 rano. W sumie to ja wstałem i wszystkich obudziłem. Szybkie śniadanie i już przed 7.00 byliśmy w drodze. Od razu zakupy w sklepie w Bocheńcu. Potem błyskawicznie dojeżdżamy do Małogoszcza, gdzie by nie tracić czasu pytamy się o drogę. Oczywiście ludzie nas wyprowadzają na właściwą trasę i już jedziemy dalej.
W Górach Mokrych postój pod sklepem, by uzupełnić spalone kalorie. Jedziemy dalej i przed nami rozpoczyna się ostatnie pasmo górskie- Pasmo Przedborsko-Małogoskie. Mamy okazję zobaczyć najwyższą naturalną górę województwa łódzkiego- Fajną Rybę (347m.n.p.m.).
Pasmo szybko się kończy i znów zaczyna się jazda po płaskim. Wkraczamy na teren Przedborskiego Parku Krajobrazowego. Sympatycznie się tam jedzie. Otacza nas niemal cały czas las.
Las się kończy na przedmieściach Przedborza. Szybko trafiamy na drogę na Radomsko i kawałek pokonujemy tą drogą. W Masłowicach skręcamy na wioski. Cisza, spokój i płasko. Dojeżdżamy aż tak do Gorzkowic, gdzie robimy zakupy na obiad. W pierwszym napotkanym lesie postój na przygrzanie. Tutaj niestety Michał decyduje się zostać. Przez chwilę nie wiem co zrobić z Olą. Ciężki wybór. Ostatecznie namawia nas byśmy pojechali sami, więc tak jedziemy. Zostawiam mu kompas i super dokładną mapę. :) Z początku rozmowa na temat czy dobrze zrobiliśmy. Już przez chwilę była ochota by zawrócić do niego. Jedziemy na Niechcice. Tutaj suprise: szuter. Ola nieźle się namęczyła by przejechać ten fragment. Pytamy się ludzi jak dojechać na Parzeniewice. Zostaliśmy zmuszeni kawałek zawrócić i prowadzić rower przez środek pola, gdyż drogowcy kładli świeży asfalt. Potem ruszamy dalej. Dojeżdżamy do skrzyżowaniu w środku pola. Gdzie teraz jechać? Oddałem kompas Michałowi, a teraz jest mi potrzebny. Jedziemy w ciemno.
Powoli zaczynają się zbierać chmury. W sumie to fajnie, bo zawsze troszkę chłodniej. Pokonujemy pagórek w Parzniewicach i wyjeżdzamy koło... Góry Kamieńsk. WTF? Z 20km nadrobiliśmy. Sms do Michała by nie jechał przez Parzniewice, bo się zgubi. Jedziemy padnięci w kierunku Bełchatowa. Tutaj postój pod sklepem. Woda mineralna z lodówki dobrze nam zrobiła. :) Jedziemy przez wioski do Bełchatowa. Oli bardzo spodobała się ta droga. Cisza i spokój. Mija nas po drodze kolarz, który był bardzo zdziwiony, że Ola jedzie na szosie. Wyjeżdżamy pod Bełchatowem wprost na ASFALTOWĄ ścieżkę rowerową. Tutaj zauważamy, że nasza spokojna jazda to nie 20km/h tylko 25-30km/h. Dodam, że to Ola nadawała tempo. Wjeżdżamy do Bełchatowa, gdzie samochodów więcej niż ludzi. na ścieżce rowerowej o mało co potrąca mnie samochód. Dobrze, że jechałem wolno i zdążyłem wyhamować. Zaczyna lać. Chowamy się pod Biedronką. Zaczynami się martwić o Michała, bo jak u nas pada to u niego gorzej. Chwilkę popadało i ruszamy dalej. Przedarliśmy się jakoś przez Bełchatów i jedziemy do przodu. Ola narzuciła ostre tempo. Mimo wiatru w twarz i bagażu jechaliśmy >30km/h. Momentami ciężko mi było. W Wadlewie bardzo zabawna sytuacja. Dogania nas koleś na oldschoolowym motorowerze. Jednak nie wyprzedza nas, a patrzy non stop na prędkościomierz. Chyba nie mógł uwierzyć, że tak szybko da się jechać z bagażem. Daje Oli trochę wody do picia, bo jechała od Bełchatowa bez picia o_0. Dojeżdżamy do Dłutowa. Postój pod sklepem po wodę. Jedziemy dalej spokojniej, bo wiemy że już niedaleko dom. W Ślądkowicach uświadamiamy sobie, że burzowa chmura za nami. Jedziemy jednak dalej swoim tempem, bo doszliśmy do wniosku, że ominie nas. Jak w Mogilnie Dużym zobaczyliśmy piękny piorun zaczęliśmy się martwić o Michała, bo wyglądało na to, że jest w centrum burzy. Zrywa się silny wiatr. Ola sugeruje mi bym nie jechał z nią do domu tylko uciekał już do domu. Oddaje jej namiot, żegnam się i w drogę. Dojeżdżam do Dobronia i ogień. Cały czas >37km/h. Kierowcy nie mogli się napatrzeć. Cały czas obserwuję niebo, bo pioruny na********ją cały czas. Dojeżdżam szczęśliwy do znaku Pabianice, a tu ściana wody. W ciągu minuty nic nie widziałem. Podniosłem przyciemniane szkła i w ciągu 10 sekund tak zachlapałem okulary, że było jeszcze gorzej. Wkurzyłem się nieco. Zwolniłem nieco i zacząłem jechać środkiem pasa. Aż nie mogłem uwierzyć jak kierowcy mi ustępują. :) Cały mokry dojeżdżam do domu. Fajnie było. :)
Wstałem o 5.00 rano. O dziwo nie czułem zmęczenia, mimo że spałem niecałe 3 godziny. Spokojnie zjadłem śniadanie, skończyłem szykować rower i już 6.30 byłem na dworze. Pogoda pochmurna, ale nie zniechęcała do jazdy. Dojeżdżam do Oli 20 minut przed czasem, więc chwilę sobie odpoczywam i patrzę jak Ola kończy zapakowywać rzeczy na rower. Nagle słychać grzmot, po chwili ściana wody. "No ładnie się zapowiada"- powiedziałem. Sms do Michała, by wyjechał nieco później, gdyż my wyjedziemy później. Po 20 minutach przestało padać, poczekaliśmy aż trochę asfalt obeschnie i w drogę. Zaczęło się wypogadzać. Pojawiło się nawet słońce. Dojechaliśmy do Dłutowa, gdzie zjadłem kanapkę i zmieniłem szkła na czarne. :) Po niedługim czasie przyjechał Michal. Już mieliśmy wyjechać a tutaj niespodzianka- odczepia mi się rzep od sakwy. Szybko poprawiamy i jedziemy dalej. Daleko nie ujechaliśmy, bo wpadłem w lekką dziurę i rzep znów się odczepił. Tym razem interwencja Michała zadziałała i się trzymało wszystko. Dojeżdżamy do Górek Dużych gdzie, jak sama nazwa wskazuje, jest lekko pod górkę. Wyjeżdżamy w w Lutosławicach Szlacheckich. Tutaj fail, rozmawialiśmy o czymś innym i mieliśmy jechać gdzieś indziej. W rezultacie zamiast skręcić w prawo skręciliśmy w lewo. Na szczęście w porę się zorientowałem.
Po przekroczeniu autostrady Michał o mało co popełnia spory fail Chciał nalać wodę do bidonu, a przez pomyłkę nalał, by denaturat! Dobrze, że Ola w porę zauważyła. Po co nam denaturat?? Dowiecie się dalej! :) ,Dojeżdżamy do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie postój pod Tesco, a potem pod chemicznym by kupić denaturat. Facet pod Tesco tłumaczy nam jak jechać, więc tak jedziemy. Miasto zwiedzamy z perspektywy roweru. Widać trochę starówki, mury miejskie, kościół farny pw. Św Jakuba, klasztor Bernardynów i cerkiew prawosławną. Dojeżdżamy do Ronda Sulejowskiego, gdzie skręcamy najpierw w ulicę Śląską, a potem w ulicę Zalesicką. Jak sama nazwa wskazuje wyjeżdżamy w Zalesicach. Oczywiście po pokonaniu remontowanego odcinka. Trafiamy na spokojną drogę z nawet niezłym asfaltem. Przez moment myśleliśmy, że nas ładnie zmoczy, bo zaczęła się pojawiać na Piotrkowem Trybunalskim ciemna chmura, ale byliśmy na tyle szybcy, że objechaliśmy ją z boku. :)
Z wiosek wyjeżdżamy pod Sulejowem. Tutaj kawałek przejeżdżamy główną drogą. Po drodze mijamy rzekę Pilicę i Opactwo Cystersów. W Sulejowie pytamy się jak jechać na Niewierszyn. Oczywiście ludzie nas wyprowadzają przez miasto i jedziemy sobie wzdłuż wału nad Pilicą. Po drodze robimy postój na obiadek. Michał gotuję wodę i jemy zupeczkę chińską. Yeah! Nie ma to jak gotować wodę na denaturacie. :)
Podczas postoju leciutki deszczyk zaczyna popadywać. W sumie to fajne, bo troszkę chłodniej się zrobiło. Przestaje kropić tak szybko jak zaczęło, więc ruszamy dalej. Po drodze chyba ze 2-3 razy nas łapie taki mały deszczyk. Dopiero później nas moczy solidniej. Nawet grzmiało i błyskało się po drodze.
Dojeżdżamy do Siucic, gdzie jakieś młode dzieciaki mówią nam jak jechać. Całkiem sympatyczni. Skoro już wiemy, gdzie jesteśmy to jedziemy sobie na luzie. Ola znalazła słonecznik, więc po drodze sobie dojadamy. Ja najpierw musiałem przypomnieć sobie technikę obierania, bo dawno tego nie robiłem. Potem było coraz lepiej. :) Dojeżdżamy do Żarnowa.
Tutaj postój przed sklepem. Kupujemy co trzeba, ale zauważamy zarąbiście ciemną chmurę. W ostatniej chwili chowamy się przed deszczem. Leje jak z cebra. Tak się złożyło, że staliśmy pod restauracją, która należało do tego samego gościa co sklep, w którym kupowaliśmy przed chwilą rzeczy. Pozytywny facet, troszkę pogadaliśmy, podbiliśmy książeczkę PTTK i ruszyliśmy dalej. Ledwo wyjechaliśmy z Żarnowa, a kolejna ściana wody nas spotkała. Dobrze, że pioruny nas nie smyrały po tyłku. Skręcamy w kierunku Maleńca, gdzie jest już województwo świętokrzyskie. Pogoda nas totalnie zdemotywowała. Po prawo świeci słońce, a po lewo. Leje jak z cebra.
W 1794r. powstał tu zakład w którym wytapiano różne rzeczy. Surowiec początkowo brano z okolic Łysej Góry. Po wojnie przetapiano stare koła kolejowe na gwoździe. Zakład może funkcjonować do dzisiaj, wszystko jest na chodzie. Wystarczy tylko większa woda i surowiec na przetopienie.
Czytamy to co jest napisane przy wejściu. Czynne do 20.00 patrzymy na zegarek. 19.45!! Wchodzimy. Dzwonimy raz, drugi i trzeci. Za trzecim razem pojawia się facet, który nas oprowadza. Pokazuje nam ponad 200 letnią pompę strażacką, kafar, piec itp. Nawet włącza mechanizm fabryki. Na prąd oczywiście. :) Michał zabiera na pamiątkę autentycznego gwoździa wyprodukowanego w tej fabryce. :) To są właśnie uroki nie zwiedzania w tłumie.
Dziękujemy panu i jedziemy dalej. W porę się zorientowałem, że zostawiłem w Maleńcu żółte okulary, więc wróciłem po nie. Zdążyłem. Ufff. Robi się powoli ciemno, więc zaczynamy się rozglądać za miejscem na biwak. Rozbijamy się w lesie w Wyszynie Rudzkiej. Niestety deszcze nas trochę spowolnił i zabrakło kilkunastu kilometrów na zrealizowanie celu na dzisiaj.
Trasa: Pabianice -> Hermanów -> Terenin -> Wielka Woda -> Mogilno Małe -> Mogilno Duże -> Róża -> Ldzań -> Barycz -> Łask Kolumna -> Poleszyn -> Huta Janowska -> Janowice -> Włodzimierz -> Mikołajewice -> Lutomiersk -> Kazimierz -> Babice -> Konstantynów Łódzki -> Las Rszew -> Krzywiec -> Rąbinek -> Rąbień -> Rezerwat Przyrody "Torfowisko Rąbień" -> Aleksandrów Łódzki -> Ruda Dolna -> Ruda-Bugaj -> Las Chrośno -> Las Grotnicki -> Ustronie -> Grotniki -> Las Lućmierski -> Lućmierz -> Rosanów -> Ciosny -> Rezerwat "Ciosny" -> Dzierżązna -> Biała -> Rezerwat Przyrody "Grądy nad Moszczenicą" -> Cyprianów -> Szczawin -> Swędów -> Marcjanka -> Glinnik -> Smardzew -> Łagiewniki Nowe -> Łódź -> Rezerwat "Las Łagiewnicki" -> Użytek Ekologiczny "Łąki na Modrzewiu" -> Łódź -> Nowosolna -> Wiączyń Górny -> Wiączyń Dolny -> Bedoń-Wieś -> Nowy Bedoń -> Andrespol -> Wiśniowa Góra -> Stróża -> Wola Rakowa -> Giemzówek -> Huta Wiskicka -> Grodzisko -> Rzgów -> Gospodarz -> Wola Zaradzyńska -> Pabianice
Na mapie nie ma zaznaczonych błądzeń i zawracań. :D
Od dłuższego czasu chodziło mi po głowie by okrążyć Łódź. Niedziałająca szosa zmusza mnie do jazdy na MTB, to czemu teraz nie spróbować? W planach było okrążyć Łódź tym szlakiem pieszym, ale jak dalej poszło to dalej. Niestety nie udało mi się zwerbować jakiejś grupy przed wyjazdem, więc pojechałem sam. W sumie to dobrze, bo musiałem przemyśleć wiele spraw, więc czemu nie połączyć przyjemnego z pożytecznym. Wstaje o 7.00. Jem śniadanie i przebieram się. Pakuję do kieszonek mnóstwo rzeczy, aż sam jestem zdziwiony, że tyle może się tam zmieścić. Miałem: rękawki, nogawki, portfel, 2 książeczki PTTK, klucze imbusowe, bandanę, rękawiczki, telefon, aparat fotograficzny, zapasowe baterię do aparatu, mapę, 5 Grześków XXL bez czekolady i kompas. Ufffffffffff. Jeszcze przed samym wyjściem z domu dylemat- które szkła zabrać na trasę. Wybór padł na żółte, bo doszedłem do wniosku, że i tak większość trasy będzie przebiegać w lesie, gdzie nie ma słońca. Jechało się rewelacyjnie. Słoneczko lekko dawało, a w Pabianicach pusto. Żywej duszy i jadącego samochodu nie spotkałem. Dojeżdżam tak do Terenina. Tutaj spotykam 2 dzieciaków na rowerach. Aż sam się zdziwiłem, że kogoś tak młodego spotkam o tej godzinie. Nie ukrywam, ucieszyło mnie to. Przynajmniej nie spędzają wakacji jak większość osób w ich wieku. Wjeżdżam do lasu i tutaj zaczyna się zabawa.
Trasa dobrze znana. Nie raz tutaj jeździłem. Szlak prowadzi do rozlewiska o nazwie Wielka Woda. Teren ten ma zostać w przyszłości rezerwatem, gdyż występuje tutaj liczne ptactwo wodne.
Po krótkotrwałym postoju jadę dalej czerwonym szlakiem. Zaczynam się coś dziwnie czuć. Boli mnie lekko brzuch i jestem osłabiany. Co do osłabienie to nie mam wątpliwości, że spowodowane to było przez krótkotrwały sen. 3 godziny spałem w nocy. Ale dlaczego brzuch mnie bolał to nie wiem. Jadę ścieżką leśną aż do leśnej drogi Mogilno Małe- Chechło II. Tutaj szlak czerwony zaczyna się łączyć ze szlakiem zielonym. Brzuch zaczyna mnie boleć jeszcze mocniej. Tempo jazdy spada drastycznie. Wlokę się 10-14km/h. Wyjeżdżam na asfaltówce w Mogilnie Dużym. Tutaj szlak prowadzi w lewo w kierunku Róży. Po przekroczeniu mostu nad strumyczkiem, który się nazywa Pałusnica, szlak prowadzi do lasu. Jada po korzeniach i dziurach wytrzęsła mnie, co przy bolącym brzuchu dodawało wrażeń. Już w pewnym momencie miałem ochotę wrócić, ale doszedłem do wniosku, że nie poddam się. Szlak wyprowadził mnie na leśny dukt Róża-Ldzań i znów łączy się ze szlakiem zielonym. Nie na długo, bo po przeprawie przez wydmy odbija nieco w prawo. Jadę nieznanym mi dotąd fragmentem (albo i znanym, jeżeli Ola mnie kiedyś tędy poprowadziła). Ścieżka fajna ubita, ale widzę przed sobą wielką dziurę. Hamuję i przed moimi oczami ukazał się strumyk (rów nasączony wodą?).
Oczywiście nie muszę chyba przypominać, że w moim MTB przeskakuje łańcuch, czyli pokonałem rów z rowerem na ramieniu. Jadę dalej, znów zaczynają się wydmy. Ku mojemu zdumieniu przestaje mnie boleć brzuch. Tempo wzrasta i jedzie się dużo przyjemniej. Wyjeżdżam z lasu i jadę jego skrajem. Sympatyczny widoczek się pojawia.
Miejsce poznałem dopiero jak tam dojechałem. Byłem tutaj kiedyś z Olą. Nie jestem pewien czy to to miejsce, ale podobno w tym miejscu jest plaża dla nudystów. :) Żadnej miłośniczki (miłośnika- jak kto woli) "opalania na waleta" nie spotkałem. Dalej szlak prowadzi do osiedla Kolumna. Osiedle to obecnie jest częścią Łasku. Z tym osiedlem związana jest ciekawa historia. Ludzie z okolic Łodzi przyjeżdżali do tych lasów i zaczęli budować domki letniskowe. Z czasem pojawiało się więcej domków, a teren nie należał ani do miasta ani do wsi. Ostatecznie ludziom tak się spodobała okolica, że postanowili zamieszkać tu na stałe, więc żeby było wszystko zgodne z prawem osada musiała się jakoś administracyjnie podłączyć do Łasku. Najstarszymi budynkami są tutaj drewniane wille wzniesione w XX-leciu międzywojennym. Przejeżdżam przez Kolumnę i asfaltem wjeżdżam do lasu. W lesie postój, bo jak nie wykorzystać takiego miejsca:
Rower to tez pojazd, nie? Droga najpierw prowadzi przez malownicze wsie, a potem przecina kompleks leśny. Jechałem tu kilka razy, więc znam drogę. Wyjeżdżam w Janowicach. Kurcze, byłem tu już tyle razy, ale nigdy nie widziałem tej polnej drogi. Za szybko to skrzyżowanie mijam. :) Jadę tak aż do lasu, gdzie pojawia się pierwszy problem. Na 2 drzewach są 2 oznaczenia: jedno pokazuje w prawo, a drugie prosto. Decyduję cię na jazdę prosto, czyli dobrze. Im dalej tym teren staje się cięższy. Sypki piasek powoduje zakopywanie się kół, więc wstaję z siodła i pracuję na stojąco. Błąd, zarąbałem się kierownica w prawy piszczel. Kierownica i 90° w prawo, a ja z bólu wywalam się na prawy bok. Ból niesamowity, bo trafiłem się w bardzo czułe miejsce pod kolanem. Od tego momentu kontuzja ta dokucza mi podczas dalszej jazdy. Błyskawicznie wstaję i jadę dalej. Jednak kawałek dalej musiałem się zatrzymać, bo ból był nie do zniesienia. Nie wiem ile stałem obok roweru, ale z 10min czekałem aż trochę przejdzie. Wyjeżdżam z lasu na środek pola. Jak na razie, wszystko ok (no nie licząc piszczelu). Nawet pogoda nie jest zła, chociaż chmury zaczynają się pojawiać na niebie. Kontynuuje podróż. Jadę dróżką pomiędzy polami. Wyjeżdżam na asfalcie w Mikołajewicach. Stąd już łatwo i szybko jedzie się do Lutomierska. W Lutomiersku mijam klasztor i relikty zamku. Warto napisać, że Lutomiersk nie jest miastem, a mimo tego ma stałe połączenie tramwajowe z Łodzią. I to od 1923r! Przejeżdżam przez rzekę Ner, która dzięki oczyszczalni w Łodzi odzyskała dawną faunę i florę. Kiedyś ta rzeka przypominała ściek, a kolor wody zdradzał na jaki kolor barwiono tkaniny w Łodzi. :)
Szlak wyprowadza mnie w kierunku wsi Kazimierz, która kiedyś prowadziła zażartą "wojnę" z Lutomierskiem o wyższość nad Nerem. Dojeżdżam do skrzyżowania i pojawia się pytanie: gdzie teraz? No tak zapomniałem, można zakleić słup, bo poco ten szlak tutaj? Przecież żaden rowerzysta/pieszy nie pojawi się w tej dziurze.
Dobrze, że miałem mapę, więc nie straciłem dużo czasu. Dalej szlak prowadzi do lasu. Swoją drogą to dopiero teraz wyczytałem, że ten las to fragment Konstantynowa Łódzkiego.
A mieszkanie przy takiej ulicy chyba do czegoś zobowiązuje. :) Wjeżdżam do miasta. Nie wiem czemu, ale podoba mi się to miasteczko. Szczególnie okolice placu Kościuszki. Niestety centrum miasta to jest, więc nie zatrzymywałem się na dużej.
Zmiana scenerii nie trwa długo, bo za niedługo zaczyna się długi odcinek leśny. Z początku jazda przez ten odcinek idzie jak krew z nosa. Pełno piachu, który się zapada. Prędkość nie była zawrotna. Ale na szczęście ktoś pomyślał, bo w lesie można spotkać idealne miejsce na odpoczynek.
Niestety ta fajna jazda po przyzwoitej ścieżce nie trwa długo, bo troszeczkę błądzę ze względu na dwuznaczne oznaczenie. Trochę czasu straciłem by powrócić na właściwą drogę. Mało tego zaczyna troszkę kropić. Z początku pomyślałem, że fajnie bo troszkę się ochłodzę. Niestety drobny deszczyk zmienia się w ulewę.
Między drzewami nie było czuć że mocno pada, ale spojrzenie na kałużę nie zostawiało złudzeń. Las się kończy, wyjeżdżam na asfalcie. Dopiero tutaj wiedzę jak mocno padało przez te parę minutek.
Dojeżdżam do Ustroni i... i.. i... gdzie jechać?? Nie ma żadnego oznaczenia. Błądzę po okolicy i szukam oznaczeń. Nic nie znalazłem. Kurcze blade co jest? Pytam się jakiegoś faceta, też nie wiedział. Po ponad półgodzinnym szukaniu w końcu znalazłem szlak i trafiłem do Grotnik. To tutaj mieszka Krzysiu Krawczyk. Niestety nie spotkałem go. :p
Szlak dalej prowadzi do Lasu Lućmierskiego. Całkiem sympatyczną dróżką jadę. Znów zaczyna lać. Tym razem szybciej przechodzi, więc nie zmokłem zbytnio. Jedzie się ciekawie. Momentami 3-4 szlaki łączą się w jeden. Nie to co jest koło mnie- 2 szlaki na krzyż. Dojeżdżam do cmentarza, gdzie pochowane są ofiary hitlerowskich zbrodni.
Wyjeżdżam na krajową jedynkę, gdzie znów pojawia się pytanie, gdzie teraz?? Wyciągam mapę i jakoś dojeżdżam przez las do szlaku. Zaczyna lać. I to strasznie mocno. Bardzo szybko moknę.
Teraz zaczyna się odcinek, który strasznie ciężko ogarnąć co chwila coś innego: zarośla, polana, droga, piach, wydmy, asfalt, w lewo, w prawo. Ja pierdziele, że się nie pogubiłem. :) W końcu docieram do miejsca , gdzie szlak pokrywa się z Łódzką Magistralą Rowerową, która ma w przyszłości połączyć Ukrainę z Niemcami. Może być ciekawie.
Nie przepadam za oglądaniem kościołów, ale ten jest świetny. Przypomina mi 2 kościoły. Jeden w Spale, a drugi w Budzynku. Ten 1 w stylu zakopiańskim, a drugi jest mało znany mimo, ze to tu była najstarsza parafia w województwie łódzkim. Mniejsza z tym. Nieistotny szczegół. Dalej zaczyna się szlak i trasa biegnie prosto. Prosto i ciągle prosto. Kurcze czy ja nic nie pomyliłem? Nie, bo trasa przecina Rezerwat Przyrody "Grądy Nad Moszczenicą". Po wyjechaniu z rezerwatu pojawiają się pola. Jak i słoneczko. Po drodze coś się na mnie dziwnie patrzy.
Dalej wyjeżdżam we wsi Swędów. Znów trochę błądzę, bo nie wiem czy trasa prowadzi za czy przed mostem kolejowym. Pytam się jakiegoś napotkanego rowerzysty, ale nie wiedział. Zawróciłem i trasę znalazłem (fuck yea!).
Znów szlak oferuje przedzieranie się przez zarośla, które są strasznie mokre po opadach deszczu. Dalej zaczyna się chyba pierwszy tak długi odcinek asfaltowy.
Asfalt si ciągnie aż do wsi Łagiewniki Nowe. I can't belive it! Tutaj między drzewami pojawia się środek zaopatrzenia, czyli sklep. Robię dość duże zakupy i jadę dalej. Oczywiście tak fajnie jechało się z górki, że musiałem zawrócić, bo zgubiłem szlak. Jak się okazało szlak prowadził przez pola do Łodzi. Sympatyczna dróżka, sporo górek. I pogoda rewelacyjna.
Ścieżka wyprowadza mnie do Łodzi, a dokładniej wyprowadza mnie koło klasztoru Franciszkanów. Odbywało się akuratnie wesele. Korciło mnie by bramkę zrobić, ale nie miałbym, gdzie flachy schować. Dalej ul Okólną wjeżdżam do Łagiewnik. Łagiewniki chyba najbardziej się wyróżniają ze wszystkich lasów jakie w tym dniu odwiedziłem. Góreczki, ciasne zakręty, mosty itp nie pozwalają się nudzić.
Przedzieram się przez Łagiewniki i wyjeżdżam na ul. Boruty. Jadąc przegapiłem skręt na szlak. W porę wróciłem. Aż sam się zdziwiłem, że szlak może prowadzić przez tak gęste zarośla. W sumie to i tak było mi już wszystko jedno, którędy. Ważne by na szlaku.
W oddali słychać biesiadne przyśpiewki. Pomyślałem, że już pewnie Łódź. Nie pomyliłem się. Zaczął się bardzo fajny zjazd po kocich łbach i widać było miasto.
Niebawem już jadę drogą rowerową na ulicy Wycieczkowej. Ładna droga bo asfaltowa. Mogłoby być jeszcze ładniej, gdyby nie było tego buraka, który zaparkował na drodze rowerowej samochodem. Zwróciłem mu uwagę, ale zaczął się szyderczo śmiać. Miałem zrobić zdjęcie, ale nie wiem w jakim stajnie bym wrócił. Widać było, że facet łykał sporo koksu. Hm. What the fuck? Gubię szlak! Nie chce mi się go szukać po Łodzi, więc kieruję się do ulicy Brzezińskiej, by tamta ulica dojechać do Nowosolnej. Po drodze kumpla z Pabianic spotkałem, więc chwilkę z nim pogadałem. Droga do Nowosolnej jakoś mi się dłuży, ale w końcu dojeżdżam do tego charakterystycznego gwieździstego skrzyżowania.
Znajduję szlak i kontynuuje wycieczkę. Znów niespodzianka po drodze. Na jednym słupie są 2 oznaczenia. Jedno prosto, a drugie w lewo. Wyciągam mapę i zauważam, że szlak zatacza takie małe zakole. Perfidnie je ścinam. :) Dalej jadę według szlaku. tym razem jest mniej terenu, a więcej zabudowy wiejskiej. Ze szlakiem dojechałem do stacji kolejowej w Andrespolu. Zgubiłem znów szlak. Patrzę na godzinę. Kurcze, nie wyrobię się. Rower na ramie i przez 2 metrowe krzaki doszedłem do drogi Andrespol-Brzeziny (ciekawostka: w Polsce jest 37 mieścin o nazwie Brzeziny).
Dojeżdżam do Woli Rakowej. I Drogą Pabianice-Tomaszów Mazowiecki dojeżdżam do miasta. W domu dopiero zauważam jak bardzo jestem brudny. W sumie to nie byłem aż tak bardzo ubrudzony jak chłopaki podczas piątkowego etapu Tour de la Region de Lodz. Etap w Pabianicach. Zdjęcia jako bonus dodaje. :)
Podsumowując, mam to czego chciałem- zrealizowałem (no może nie do końca) wycieczkę, która od dawna mi chodziła po głowie i przemyślałem to co chciałem. Zmienny teren i zmienna pogoda skutecznie urozmaicały te 10 godzin jazdy.
Mam 18lat, uczę się w 1LO w klasie geograficzno-historycznej. Nie trzeba chyba pisać, że lubię geografię i turystykę, dlatego od czasu do czasu staram sobie zorganizować jakąś dłuższą/ciekawszą trasę z nastawieniem na zwiedzanie. Zawsze jeździłem turystycznie, ale od marca 2009r. zacząłem trenować kolarstwo szosowe. Oczywiście nie trzeba pisać, że lubię dystanse składające się z 3 cyfr przed przecinkiem. :)
Kontakt:
GG: 1326631
Poczta: radek_3131@o2.pl