Mapka zapożyczona z tego wpisu. Co ciekawe ostatnio jadąc dokładnie taką samą trasą miałem dokładnie takie same przeżycia, ale o tym dalej.
Po 3 dniach zasuwania przyszedł czas na odpoczynek. W szkole zaplanowałem sobie trasę, ponieważ było bezchmurnie. Oczywiście wygadałem, że znając życie będzie padać tuż po tym jak skończę lekcje. Za wiele się nie pomyliłem. Docieram do domu ze szkoły. Przebieram się i przesiadam się na szosówkę. Niestety znowu jazda bez pulsometru- chyba baterie zdechły. Muszę zajrzeć do zegarmistrza. Od początku jazda spokojna. Założenie było takie, by jechać i się w ogóle nie zmęczyć. W Górkach Dużych zauważam, że zbliża się taka mała chmura. Uznałem, że może trochę z niej padać. Skróciłem trasę maksymalnie. Tak na wszelki wypadek. No i stało się. Przed Dłutowem zaczyna mżyć, a w Dłutowie padać. Zatrzymuję się pod dachem na przystanku autobusowym, by założyć rękawki. Zaczyna lać. W sumie lać to mało powiedziane.
Nie wiem czy dobrze widać, ale na asfalcie są takie bąble
Widząc tą ścianę deszczu uznałem, że najrozsądniej będzie troszkę przeczekać. Chwilkę później dobiegają (dosłownie) jakieś 2 dziewczyny, które też chciały przeczekać deszcz, więc najbliższe 20 (30???) minut mija ciekawie. Swoją droga to one nigdy nie widziały kolarza? Bo tak dziwnie się na moje spodenki. Powoli przestaje padać. Na drodze mija mnie znajomy z ustawki. Wyżywał się na kierowcy, w sumie nie wiem czemu. Chyba kierowca zajechał mu drogę, a na śliskiej nawierzchni może się to źle skończyć. nie przestało padać, ale ruszam, bo uznałem że zaraz nie będzie padać. Po 500m postój. Nic nie wiedzę! Zdejmuję czarne szkła z okularów i jadę dalej w samych korekcyjnych. Przy okazji zrobiłem zdjęcie rzeki po jakiej było mi dane jechać.
Wspomniana rzeka
Dla porównania:
Tak normalnie wygląda to miejsce. Przesunięcie kilka(naście?) metrów.
Jadę dalej. Zjeżdżam w dół, gdzie chyba biję rekord prędkości na zakręcie w ulewie. Na szczęście kawałek dalej ulewa zmieniła się w mżawkę, więc spokojnie dojechałem domu.
Rano lało, ale po południu zaczęło się rozpogadzać, więc na rower poszedłem. niestety w domu wyłączył mi się pulsometr i mimo intensywnej reanimacji nie udało go się uruchomić przed wyjazdem. W planach było 50-60km, ale po 25km stwierdziłem, że noga podaje (yyy jak 38km/h średnia bez większego zmęczenia to raczej podaje, nie?), więc postanowiłem, ze jadę ~100km. Jedzie się świetnie. Dopiero na 70km dopada mnie kryzys- robię się głodny, ale w Dłutowie jakoś odżyłem, więc realizowałem dalej wcześniejsze postanowienie. Dopiero w Hermanowie dopada mnie większy głód. Jaki morał z tego? Trzeba brać jedzenie/ /money na dłuższą trasę.
Uprzedzam pytania w stylu: "Dlaczego nie dobiłeś tego 1km do 100km?" Odpowiadam: Nie chciało mi się i myślałem tylko o pysznym, ogromnym posiłku. :)
No i w ciągu ostatnich 3 dni zaliczyłem ładne combo: Piątek ~50km Sobota ~90km A niedziele to chyba widać :p
Planowałem dzisiaj długą spokojną jazdę, ale noga strasznie podawała. Myślałem, że będę zmęczony po wczorajszej jeździe. Ale zmęczenia brak, więc tempo takie jak zwykle. Trasę pokonałem zmiennym tempem: strefa tlenowa, podprogowa i interwały. Jedzie się świetnie. Nawet jest słonecznie i bezwietrznie. W Dłutowie "podczepiam się" pod ciężarówkę z piaskiem, która ciągnie mnie do Pawlikowic. Szkoda było stracić taką okazję. Z resztą obejmuję taktykę, że podczepiam się tylko pod pojazdy, które jadą niewiele szybciej niż ja. No i zachowuje dość spory odstęp. W końcu życie jedno. W Budach Dłutowskich łatają dziury (nareszcie!), więc trzeba było ominąć ten cały cyrk. Od Hermanowa spokojnie dojeżdżam do domu.
W planach była ostra jazda, bo muszę się przyzwyczaić to rwanego tempa. Od razu prędkość podchodziła pod 40km/h. Na Gierkówce kilka razy 60km/h przekraczałem. Tutaj osiągam najwyższy (jak do tej pory) puls maksymalny- 199ud/min. W Tuszynie skręcam na okoliczne pagórki. Tutaj zaczyna przeszkadzać wiatr i nachylenie z rzędu 1-6% (zależy od pagórka) nie sprzyja utrzymywaniu wysokich prędkości. Po zabawie z pagórami skręcam na Dłutów. Raczej płaski odcinek z delikatnym zjazdem, ale otwarta przestrzeń potęgowała wiatr. W Dłutowie mój ulubiony okoliczny pagórek by po chwili rozkoszować się fajnym zjazdem. W idealnych warunkach (wiatr w plecy) w okolice 70km/h można się bujnąć. Niestety dzisiaj nie dało rady. Kawałek dalej taka fajna dość stroma zmarszczka, która potrafi dać nieźle w kość. Potem już niemal cały czas do Pabianic lekko z górki. Zacząłem powoli zmniejszać tempo. Najpierw na strefę podprogową, potem tlenową, a przed Pabianicami regeneracyjną.
PS. Forma niemal taka jak we wrześniu 2009 (wtedy miałem największą).
A w planach miałem taką fajną pętelkę przez Poddębice. Skróciłem trasę, bo cięzko mi się jechało od samego początku (wysoki puls). Dlatego postanowiłem zrobić tempówkę. I wyszło mi mniej więcej tak: 0-10km: puls ~155ud/min 10-20km: interwałowo puls w granicach 150-170ud/min 20-35km: ostro puls rzadko spadał poniżej 168ud/min 35-40km: podprogowo puls ~160ud/min
Na koniec wpadłem do sklepu, gdzie kupuję olej "Shell" do napędu.
A tytułowy rajtuzoland to Aleksandrów Łódzki. Dlaczego rajtuzoland, a nie inaczej?? Bo tutaj wytwarza się najwięcej rajtuz, skarpet itp. w Polsce.
Miałem jechać na wyścig, ale od wczoraj nie mogłem się do dzwonić do gościa, który miał mi załatwić transport. Skorzystałem z innej alternatywy- pojechałem na ustawkę. Mimo silnego wiatru od początku tempo szło niezłe. Noga podawała i nawet zmiany dawałem. Wszystko ładnie szło, ale zrobiłem błąd schodząc ze zmiany- źle się ustawiłem w rezultacie odpadłem (wmordewiatr!). Ze 2km się powlokłem, a potem jak przycisnąłem to 36-40km/h spokojnie jechałem. Zadowolony jestem, ale muszę się nauczyć jazdy w grupie, bo przez te błędy ciągle odpadam.
Choróbsko mnie troszkę wymęczyło przez ostatnie dni. Już jest lepiej, ale głowa to mi pęka od tego ciągłego kichania. W planach był intensywny trening, ale po 90 minutach zaczął mnie doskwierać głód, więc zostałem zmuszony do zwolnienia, a pokonywanie pagórków szło mi jak krew z nosa. No i w reszcie zrobiło się gorąco w rezultacie krótkie spodenki i krótki rękawek mogę zakładać wszędzie. ;p
Od wczoraj mocny katar mnie męczy. Dzisiaj jest dużo lepiej, więc pokusiłem się na jazdę. Jadę standardową trasę, ale nagle postanowiłem skręcić na Kudrowice, by powrót mieć z wiatrem w plecy. Niestety za wcześnie skręciłem w lewo. Tej drogi nie ma na mapie google (można ją zobaczyć tylko na satelicie). Jadę gładziutkim asfaltem, gdy dojeżdżam do.... Konina. W Koninie skręcam w lewo na wieś Majówka. Niestety to był błąd. Za jakiś kilometr kończy się asfalt i zaczyna droga gruntowa. Zawracam z powrotem do Konina i kieruję się na właściwą drogę. Tutaj mam okazję ominąć gigantyczną dziurę na drodze z Porszewic do Lutomierska. Dalej w sumie nie ma co opisywać, bo za dużo się nie działo. jechałem tak jak wcześniej, czyli tempem mieszanym. Mam nadzieje, że do jutra wyzdrowieję. :)
W skrócie: luźny wypad przed lekcjami. Rękawki zostały bardzo szybko zdjęte, bo taki gorąc dzisiaj. W sumie to nie mam weny na opisywanie (nawet nie ma co opisywać).
Ustawka na ul. Narcyza Gryzla. Sporo ludzi. Czekałem na Łodziaków, ale bardzo szybko odpadłem, bo w Górkach Dużych. Wiatr był to rant poszedł i nie dałem rady. Postanawiam skrócić trasę. Po drodze wyprzedzam 4 kolarzy z Pabianic. Przyzwoitym tempem dojeżdżam do baru na Rydzynach, gdzie kupuję Cola-colę i Grześka. Koło 12.00 zaczynają się wszyscy zlatywać do baru. Dowiaduję się, że nie tylko ja tam odpadłem. Pocieszyło mnie to. Siedzę z godzinkę i lecę na chatę.
Mam 18lat, uczę się w 1LO w klasie geograficzno-historycznej. Nie trzeba chyba pisać, że lubię geografię i turystykę, dlatego od czasu do czasu staram sobie zorganizować jakąś dłuższą/ciekawszą trasę z nastawieniem na zwiedzanie. Zawsze jeździłem turystycznie, ale od marca 2009r. zacząłem trenować kolarstwo szosowe. Oczywiście nie trzeba pisać, że lubię dystanse składające się z 3 cyfr przed przecinkiem. :)
Kontakt:
GG: 1326631
Poczta: radek_3131@o2.pl