Powoli zmniejszam intensywność jazd, by odpocząć nieco. Cały czas spokojnie. Jeden sprint sobie urządziłem w Budach Dłutowskich. Wpadłem jeszcze do znajomego w Bychlewie, by pogadać nieco. Nawet nie wiem co tu można z dzisiaj opisać. Chyba to, że niemal mi się suport rozleciał i jutro zmieniam.
Tylko i wyłącznie do szkoły i z powrotem. Jakoś deszczowo dzisiaj i zimno, chociaż zimno nie jest argumentem, który by powstrzymał mnie przed jazdą: oto dowód.
Jakoś długo się zbierałem z domu, ale w końcu udało się. Z początku tempo dość mocne, jednak po 25 minutach jazdy stwierdziłem, że nogi ciężko kręcą i nie ma sensu się zajeżdżać. Skróciłem trasę i zwolniłem nieco. Takim spokojnym tempem dojechałem do Pabianic. W Pabianicach wpadłem do warsztatu rowerowego na małe zakupy. Kupiłem klocki hamulcowe pod fałbrejki i Canti Levele, klucz do korb i wkład do suportu. Dopiero wieczorem w domu okazało się, że nie mam klucza do wielowypustu. Jutro go kupię i wymienię ten wkład do suportu.
Hm. 10000km w tym roku już? Ja pierdziele. I tak nie poświęcam każdej wolnej chwili na rower i nie jeżdżę dla samych kilometrów. Stawiam na jakoś, a nie ilość. W sumie to gdyby tata się mnie nie spytał niedawno ile kilometrów mam w tym roku przejechane, to bym nie zauważył że do takiej okrągłej cyfry się zbliżam. :)
W nocy budzi nas ostra burza. Pioruny napi*****ją przez ponad godzinę. Po 5.00 wstaliśmy i zaczęliśmy zwijać zabawki. Dość szybko się uwinęliśmy i o 6.00 z hakiem już mogliśmy jechać. Nareszcie dla odmiany wyszło słońce. Czemu tak nie mogło być przez cały wyjazd?
Na Bałtyku sztorm, nie mamy zbyt dużo czasu by zejść na dół i zobaczyć to wszystko. Wielki plus rannego zwiedzania- nie ma turystów. Cisza i spokój jak na dzikiej plaży. Jedziemy w kierunku Rozewia. Zamiast asfaltu jest bruk, dlatego jedziemy szutrową ścieżką rowerową. O dziwo Oli lepiej jedzie się szosówką po szutrze niż po bruka. W niespełna 10 minut dojeżdżamy do latarni morskiej na Rozewiu. Zaczyna przyjemnie mżyć i jednocześnie świeci słońce.
Latarnia była kiedyś 2 razy niższa. Została podniesiona, po tym jak drzewa przysłoniły światło. Ot taka ciekawostka. Szutrowa się kończy i musimy jechać po bruku. Trzęęęęeeeęęeeeeeeeęęęęęęęęeesieeeeeeeeee straaaaaaaszniiiiiiiiieeeeee.
Równo przy znaku Władysławowo kończy się bruk. No nareszcie. Ile można. Wjeżdżamy na Półwysep Helski. Jednocześnie widać morze i zatokę. Jedziemy drogą rowerową, która momentami prowadzi 1m od zatoki. Po drodze widać pełno przyczep campingowych, pól namiotowych itp.
Przed Jastarnią postój- Oli zeszło powietrze z przedniego koła. Z początku myślałem, że dętka poszła, ale powietrze chyba zaczęło schodzić po jeździe na bruku i szutrze.
Po uzupełnieniu powietrza w kole kontynuacja jazdy. Szybko docieramy na Hel. Wczesna godzina owocuje małym ruchem samochodowym. Patrzymy na godzinę i widzimy, że jest szansa na zdążenie na wcześniejszy prom do Gdyni. W porcie rybackim pojawiamy się 20 minut przed startem promu linii 520.
Kupujemy bilety, podbijam książeczkę PTTK i zmierzamy do promu. Tutaj suprise- trzeba zdjąć wszystkie sakwy. Yyyyyyyyy, nie po to wszystko mocowałem na rower by teraz ściągać. Ładna kupa klamotów mi się zebrała. Spotykamy rowerzystów, którzy przypłynęli tym promem, ale w odwrotną stronę. Ostrzegają nas przed tym, że rowery są pakowane do środka jak bądź. Jako dowód pokazują urwany błotnik i zgubione światło. Dobrze, że powiedzieli bo odczepiliśmy szybko rzeczy, które łatwo można urwać/popsuć/zniekształcić. Włazimy do środka. Podróż trwa tylko godzinę. Nie ukrywam, że zamulamy nieco przez tą godzinę. Dopływamy do Gdyni i nawet nie zdążyliśmy odebrać rowerów a zaczęło lać. Całe szczęście, że nasze rowery były z brzegu, więc nie mokliśmy długo. Przeczekujemy deszcz pod parasolem. Leje tak mocno, że naklejka promowa (można to tak nazwać?) rozpływa się. Jak przestało troszkę padać to wzięliśmy się za przyczepianie sakw. Dalej fundujemy sobie spacerek po Gdyni (pieszo). Zakupy, kupno biletów na dworcu kolejowym. Oczywiście zanim bilety kupiliśmy troszkę nagłowiliśmy się, gdzie je kupić. Dworzec główny jest z deka pokręcony. Na pociąg zostało na półtorej godziny, więc koczujemy w przejściu podziemnym. Zaszalałem i kupiłem kebab. Zimno, więc okrywamy się śpiworami. Ludzie się patrzą jakbyśmy bezdomnymi byli, a rowery komuś gwizdnęli. W końcu nadchodzi godzina ZERO. Jak się okazało pociąg nie wyrusza z peronu 5 tylko z peronu 4. Wszyscy podróżni rzucili się na peron 4 jakby rzucili Prince Polo. Mimo sporej ilości w wagonie dla podróżnych z większym bagażem nie było niemal nikogo. Podróż mija mniej więcej tak: dziewczyny śpią, a ja zamulam (niemal niemożliwe jest u mnie zaśnięcie w pociągu). Na każdej następnej stacji przybywa podróżnych i robi się troszkę tłoczno, jednak miejscówka zarezerwowana w Gdyni była świetna. W Tczewie dołącza do nas 2 rowerzystów, którym pomagam wcisnąć rower do pociągu. Jak się okazało wysiadali na stacji Łódź Kaliska. Również pomagam znieść rowery, bo mieli naprawdę ciężkie. Z Łodzi 15 minut drogi pociągiem do Pabianic. I punktualnie wysiadam na stacji. Jadę najkrótszą drogą do domu. Ulice puste, bo już noc.
Jesteśmy tak padnięci, po wczorajszym dniu, że śpimy prawie 11 godzin. Ola smaży rano jajecznice i suszymy nad kuchenką gazową ubrania. Potem odkręciliśmy gaz na maxa, by ubrania szybciej schły. Kolarskie ubrania szybko mi wyschły. Ciuchy dziewczyn niestety nie. Podkręcam hamulce, bo po jeździe w deszczu nowe nie są już nowe.
Właścicielka gospodarstwa agroturystycznego zlitowała się nad dziewczynami i dała 2 kurtki przeciwdeszczowe, które zostawili poprzedni turyści. Pytamy się również o prom, który miał wypływać z Kluk- tak jak nam powiedziała babka w informacji turystycznej w Czystej. Podkreślam jeszcze raz, że była PEWNA że jest ten prom. Niestety prom kursuje tylko wtedy gdy zbierze się większa grupka w Łebie. Nosz kurde. Wkurzyliśmy się nieco, bo musieliśmy nadrobić parę kilometrów. Nie zdążyliśmy ujechać kilometra, a Ewelinie urwał się pedał. Razem z ośką. Chciałem naprawić to na miejscu, ale nie mogłem znaleźć klucza. Postanowiliśmy wpaść do jakiegoś gospodarstwa w Smołdzinie. Ewelina jechała naciskając ramię korby i radośnie śpiewając "You can do it". :) Po naprawie jedziemy dalej. Widzę samochód na rejestracji z Łodzi i mówię "nasz człowiek". Facet na mnie się dziwnie spojrzał, ale jak przeczytał napis Pabianice na plecach to przyjacielsko się uśmiechnął. :) Dziurawym asfaltem, ale z wiatrem wiejącym w plecy dojechaliśmy do Choćmirówka. Dalej główną drogą do Wicka. Tutaj postój- konsultujemy się z ludźmi którzy mają kawałek komputera pod ręką i podejmujemy decyzję czy jechać rowerem czy nie wspomóc się pociągiem. Decydujemy pojechać pociągiem z Łeby.
Droga do Łeby to masakra. Wiatr w twarz i cały czas ziiiium, ziiiiiiiiiiuuuuuuuummmmm. Na szczęście długo nie musieliśmy się męczyć tą ruchliwą drogą, bo szybko dojechaliśmy do celu.
Ponieważ do przyjazdu pociągu mamy półtorej godziny wpadamy na plażę. Tak niefortunnie się złożyło, że pociąg odjechał 10 minut przed naszym przyjazdem. Schodzimy nad morze i dopiero tutaj czuć jak bardzo wieje. Brrrr.
Po ponad godzinnym siedzeniu na plaży jedziemy na dworzec. Kupujemy bilety na pociąg do Lęborka. Ten pociąg którym jechaliśmy to chyba najprzyjemniejszy pociąg jakim jechaliśmy. Czysto, schludnie, nowocześnie i niska podłoga nieutrudniająca wniesienia roweru.
W Lęborku robimy zakupy w Tesco i grzejemy się na dworcu PKS (na dworcu PKP za chłodno). Wracamy 10 minut przed pociągiem. Ten pociąg wiezie nas do Redy. Wysiedliśmy z dworca i psssssssst. Ola łapie kapcia. Błyskawicznie wymieniam dętkę i ruszamy w kierunku Pucka. Daleko nie ujechaliśmy. Tym razem rower Eweliny się odezwał- a konkretniej osłona na łańcuch, która wydawała niemiłosierne dźwięki. Postanowiliśmy kombinerkami to podbić, więc zatrzymujemy się koło warsztatu samochodowego. Ja wpadam do sklepu po pieczątkę PTTK, a Ewelina do warsztatu. Warsztat już zamknięty, więc szukamy szczęścia dalej. Zatrzymaliśmy się koło domku jednorodzinnego, gdzie podginamy osłonę.
Po tych krótkich przygodach możemy spokojnie jechać dalej. Jedziemy drogą A0. Sporo wczasowiczów wraca i o dziwo sporo osób nas pozdrawia. Szczególnie jak zaczęła się konkretna górka było słychać dawaj dawaj, lub tempo tempo.
Odbijamy według znaku na Jastrzębią Górę. Zaczyna powoli robić się ciemno. I tak robi się później ciemno niż w centralnej Polsce. Różnica wynosi ~20minut. A między morzem a Bieszczadami jest nawet 47 minut różnicy. Rozglądamy się za noclegiem. Za Łebczem decydujemy się na przenocowanie na terenie prywatnym. Pytamy się właściciela o zgodę. Pozwolenie uzyskaliśmy, więc rozbijamy namiot przed zapadnięciem egipskich ciemności.
Z rana pakowanie do wyjazdu. Tym razem postawiłem na kolarskie ubrania, więc spakowałem się nieco lżej niż ostatnio. Jadę na dworzec kolejowy w Pabianicach, gdzie czeka na mnie Ola i Ewelina. Montuje Ewelinie koszyczek na bidon i wracam na chwilę do domu. Po chwili jestem już z powrotem na dworcu kolejowym i wsiadamy do pociągu do Łodzi. Nie chce nam się szukać wagonu dla podróżnych z większym bagażem, więc te 15 minut na przestrzeni między wagonami. Wysiadamy na dworcu kaliskim i czekamy na kolejny pociąg- do Kutna. Teoretycznie miało nie być wagonu rowerowego, a tu niespodzianka- jest takowy wagon. Konduktor się przyczepił, że mam niby niewyraźną pieczątkę na legitymacji szkolnej. Po krótkim wyjaśnieniu zaistniałej sytuacji wszystko było ok. :) Wysiadamy w Kutnie koło północy i czeka nas prawie godzinne czekanie na pociąg Lublin-Świnoujście. Gdy przyjeżdża pociąg okazało się, że wsiedliśmy wagon za wcześnie i nie było jak upchać rowerów. Dziewczyny przecisnęły się przez wagon, a ja szybko wyskoczyłem i pobiegłem z rowerem do właściwego wagonu. Szybko pakuję się do środka i ufff. Już z głowy.
Podróż mija ciekawie. Rozmawiam sobie z marynarzem ze Szczecina, który następnego dnia wypływa w morze. Przychodzi konduktor i tutaj bardzo zabawna sytuacja. Nasz wagon był ostatnim wagonem. Dalej był już tylko wagon sypialniany. Konduktor jak zobaczył ten widok zaczął się nieco śmiać.
Zażartował, że pobierze dopłatę za wagon sypialniany. Ciężko to słowami opisać, to trzeba przeżyć. Rozmawiam sobie dalej z marynarzem. Troszkę boli mnie kręgosłup, więc rozłożyłem śpiwór między rowerami i położyłem się nieco. Z 2 godzinki sobie tak poleżałem (nie spałem, bo nie umiem spać w podróży) i wstałem z powrotem. Zaczyna wychodzić słońce. Tylko na chwilę, bo z powrotem schowało się za chmurami. I tak przez cały dzień.
W Szczecinie czeka nas przesiadka na początek składu, ponieważ odczepiane są wagony i tyle. Mieliśmy jechać do Międzyzdrojów, ale przekupiliśmy konduktora i trafiliśmy do Świnoujścia- czyli tam, gdzie mieliśmy jechać. :)
Najpierw do warsztatu kupić klocki hamulcowe do trekinga. Potem do Bychlewa zobaczyć jak żyje moja szosówka. Tak się złożyło, że jechał autobus, więc w tunelu aero dojechałem. Odkręcam z szosy koszyczek na bidon i zabieram torbę podsiodłową i wracam do domu. I tyle.
Mam 18lat, uczę się w 1LO w klasie geograficzno-historycznej. Nie trzeba chyba pisać, że lubię geografię i turystykę, dlatego od czasu do czasu staram sobie zorganizować jakąś dłuższą/ciekawszą trasę z nastawieniem na zwiedzanie. Zawsze jeździłem turystycznie, ale od marca 2009r. zacząłem trenować kolarstwo szosowe. Oczywiście nie trzeba pisać, że lubię dystanse składające się z 3 cyfr przed przecinkiem. :)
Kontakt:
GG: 1326631
Poczta: radek_3131@o2.pl