Trochę kilosów po okolicy. Na trasie chwilkę ze znajomym pogadałem, bo akuratnie mijałem go. Wszystko fajnie, gdyby nie kapeć w Dłutowie. Troszkę się namęczyłem z założeniem dętki, bo wziąłem zapasową dętkę z za krótkim wentylem.
Nareszcie kontuzję wyleczyłem i można było się przejechać. Dojechałem do Wadlewa i na rondzie zawróciłem. Nogi odwykły od kręcenia, kilka dni o powinno być ok. Teścik korby Campagnolo Veloce.
Po wczorajszej, drobnej awarii myślałem, że będzie dzisiaj już ok. Niestety troszkę inaczej się potoczyło, ale o tym później. Dosyć wcześnie się zebrałem, bo sądziłem, że klocuszki będą wymagały poprawki. A tutaj niespodzianka- wszystko ładnie działa, nic nie trze i nic nie przeskakuje. No to powolutku doczłapałem się na miejsce zbiórki i po chwili jedziemy na grupę z Łodzi. Gdy już dotarliśmy do Gierkówki zaczęliśmy powolutku się toczyć, by grupa z Łodzi dogoniła nas. Coś długo się nie pojawiała, więc poczekaliśmy chwilkę koło skrętu na Tuszynek Majorancki by zobaczyć gdzie skręcą. Skręcili na wioski, więc jedziemy z nimi. Ludzi multum, przedzieram się od razu na początek. Zaczyna się górka, przeskakuje łańcuch na korbie i trafiam prawie na sam koniec. No to ja znów dawaj na początek. Sytuacja powtarza się kilkukrotnie. Tym razem sam wyrwałem się do przodu, bo wiedziałem, że dosyć stroma góreczka przed nami. Zaczynam wjeżdżać i łańcuch spada z korby. Grupa mnie mija, zakładam szybko, ruszam i znowu. Zostałem sam z tyłu. Wjechałem jakoś na górę i zaczyna gonić, bo widzę że na mnie czekają. A tutaj łańcuch znów spada. No kurde, co jest? Jadę dalej sam, postanowiłem skrócić trochę trasę, by ich złapać ponownie. Po drodze łańcuch dalej przeskakiwał co wymuszało strasznie dużą kadencje. W Grabicy znów spada łańcuch. Podczas zakładania mija mnie kolarz, który odpadł od grupy z Łodzi. No to gonię go. Stopniowo się zbliżam, już się cieszę, że w Wadlewie dogonię go i nie będę sam jechać, a tu mi łańcuch spada. Staję w miejscu, bloki mi się nie wypinają, już lecę na bok. Ufff w ostatniej chwili wypiąłem się. Zakładam łańcuch, chcę ruszyć. Dupa. Zakładam znów. Chcę ruszyć: dupa. Odwracam rower w kierunku przeciwnym do odwrotnego. Odkrywam przyczynę przeskakiwania łańcucha. Zjechane niesamowicie zęby na blacie od korby. Dziwne, bo niedawno wyglądały dobrze. Odkryłem również dlaczego ruszyć nie mogę. Najwyraźniej obręcz mi się wykrzywiła jak ratowałem się przed upadkiem. Szkoda, że skrzywiła się razem z błotnikiem, bo ten pękł. Dalej już ratowałem się samochodem, bo zależało mi dzisiaj na punktualnym powrotem do domu. Coś pechowy tydzień miałem.
Miałem rano jechać rowerem do Bełchatowa, ale ponieważ było trochę lodu i śniegu na drodze, a mi zależało na tym by szybko dojechać, pojechałem samochodem. Wróciłem do domu, zjadłem obiad i miałem jechać godzinkę na rower. No właśnie. Miałem, bo ledwo wyjechałem z miasta zaczęło się ciężko jechać. Z początku myślałem, że to przez wiatr, ale coś za słabo drzewa mi się poruszały. Nie wytrzymałem, zatrzymałem się w Porszewicach i okazało się, że tylny hamulec zacisnął mi się. Nie chciał odbić niestety, nawet rękami nie dało rady. Coś za dużo rdzy tam było. Wróciłem jakoś do domu, kilka razy po drodze łańcuch mi spadał, bo napięcie niesamowite miał. Wróciłem do domu ze strasznie obolałymi rękami. Nie dziwota, bo praktycznie cały czas siłowo jechałem. W domu wziąłem się od razu za naprawę. Przy okazji wymieniłem klocki hamulcowe, bo moje wyglądały tak:
Nie ma to jak jazda zimą. przy okazji przód też wymieniłem, bo przytyrany był konkretnie. Całe szczęście, że wiosna coraz bliżej i ten rower pójdzie w odstawienie.
Wreszcie jakąś ambitną trasę udało się mi przejechać. Już od samego początku jechało się świetnie, jednak po skręceniu na Tuszynek Majorancki zaczęło mi coś ocierać o błotnik. Zatrzymałem się by poprawić i zobaczyłem, że mam mocną ósemkę w kole tylnym. Błotnika nie dało rady poprawić, więc olałem to komisyjnie i pojechałem dalej. Troszkę irytowało to pukanie koła, więc po jakiś 15 minutach nie wytrzymałem i zatrzymałem się znowu.
Podczas postoju znalazłem przyczynę tego irytującego dźwięku- koło nie puka w błotnik a... w klocek hamulcowy, który jest tak starty, że szok. Odkrywam również przyczynę bicia koła. Okazało się, że szprycha mi pękła. Olałem to również i pojechałem dalej. Fajnie się jechało przez dobrze mi znane rejony. Troszkę się pozmieniało, ale to raczej drobne zmiany. Wiatr przeszkadzał mi aż do Grabicy. Ocieranie koła o klocek hamulcowy troszkę w kość dało. Potem już z wiatrem, ale niestety głód mnie drobny złapał. Nie wymęczył mnie ten głód, więc bez jakiś większych problemów dobrnąłem do domu. Jutro pewnie dzień regeneracyjny machnę. Może na rowerze, może nie.
Wreszcie udało się wyruszyć gdzieś na wioski, już dosyć miałem tego ciągłego jeżdżenia w tę i z powrotem. Do Łasku dojechałem główną drogą. Wiatr trochę konkretnie dmuchał z prawej strony. Potem skręciłem na Chorzeszów i wiatr znów zacinał z boku- tym razem z lewej strony. Ale mimo tego spokojnie, bez szarpania dojechałem do Kwiatkowic. Odtąd już praktycznie cały czas wiatr w plecy, więc prędkość trochę wzrosła. Troszkę obawiałem się, że w lekkiej ciemności będę wracać, a tu proszę 16.30 i widno. :) Ogółem fajnie się jechało. Jutro też pewnie gdzieś na wioskę się wybiorę.
Znów silny wiatr, ale przynajmniej pogoda strasznie zachęcała do jazdy. Trasa znów taka sama, akuratnie dzisiaj mi pasowało nią jechać. Przez pół trasy mniej więcej jechało się tak jak pod lekki pagórek, a powrót jak z lekkiego pagórka. :) Tempo spokojne, jakoś nie chce mi się od dłuższego czasu kupić baterii do pulsometru. Nie przeszkadza mi to zbytnio, organizm swój już chyba dostatecznie poznałem. Z resztą i tak interwałów się nie robi jeszcze. Jutro nieco bardziej ambitny plan. Może się uda zrealizować.
Bez licznika, bo przełożyłem go do zimowej szosy. Do warsztatu podrasować szosę na wiosnę. Na pewno pojawi się coś nowego. Kilka gramów z leci, ale to priorytetem dla mnie to nie jest.
Miałem ambitny plan, czyli 3 godzinna jazda, lecz uznałem, że w tym wietrze nie ma to sensu. Cały czas spokojnie, może pod wiatr trochę bardziej siłowo, bo czułem się jakbym przez ponad godzinę jechał pod górę. Ostatnie km, przed Zduńską Wolą dały nieco w kość, bo jechałem centralnie pod wiatr na otwartej przestrzeni. Powrót ekspresowy, nawet policjant radarem mnie przejechał. :) 50km/h często gościło na liczniku przy niemal zerowym zmęczeniu. Dokładnie tak jak lubię. Bardzo szybko znalazłem się w domu.
Nieco dalej niż to ostatnio bywało. Wyjechałem w mżawce, za Łaskiem zaczął padać deszcz ze śniegiem, albo śnieg z deszczem jak kto woli. A przed Pabianicami sypał śnieg. Praktycznie co 2 minuty przecierałem okulary, bo nic przez krople deszczu nie widziałem. W jedną stronę pod umiarkowany wiatr, a w drugą wiatr w plecy wiał. Fajnie się jechało, jakoś tak inaczej niż zawsze. Zawróciłem w Okupie na skrzyżowaniu, bo obawiałem się, że zmrok mnie zastanie. Nie zmokłem zbytnio, wszystko w środku suche miałem.
Mam 18lat, uczę się w 1LO w klasie geograficzno-historycznej. Nie trzeba chyba pisać, że lubię geografię i turystykę, dlatego od czasu do czasu staram sobie zorganizować jakąś dłuższą/ciekawszą trasę z nastawieniem na zwiedzanie. Zawsze jeździłem turystycznie, ale od marca 2009r. zacząłem trenować kolarstwo szosowe. Oczywiście nie trzeba pisać, że lubię dystanse składające się z 3 cyfr przed przecinkiem. :)
Kontakt:
GG: 1326631
Poczta: radek_3131@o2.pl