Na więcej czasu nie było. Wcześniej 2 WFy miałem. Jechało się też fajnie. Takie godzinne zamulanie. Jak początku (listopad-grudzień) jest to fajne, to z czasem strasznie korci by pocisnąć bardziej do przodu. Jak na razie się powstrzymuje jakoś. Po drodze kompletnie nic się nie działo. Tylko z deczka mocniej wiało. Nawet czas wyszedł taki sam jak wczoraj.
Znów to samo. Ile można, ale co zrobić. Spokojnie do Łasku dojechałem i zawróciłem. Nawet sprintu ani jednego nie robiłem. Niech mięśnie sobie odpoczną po niedzieli. A propos niedzieli to przyczyną spadającego łańcucha była za mocno naciągnięta linka od przerzutki tylnej. Poprawiłem to przed jazdą i było ok. Znów nic ciekawego po drodze się nie działo. Z mniej ciekawych można zaliczyć takiego jednego barana, który wcisnął się przed mnie by za 50m zaparkować po prawej stronie.
Trasa: dom -> szkoła -> dom -> warsztat rowerowy -> dom
Rano do szkoły, a po szkole do warsztatu. Tuż przed samym warsztatem nagle zacząłem kręcić w miejscu. Zdziwiło mnie gdyż łańcuch mi nie spadł. Wolnobieg kręciłe się bez problemu, ale za sobą koła pociągnąć nie chciał. W Warsztacie kupiłem dęteczkę do szosy, bo jakąś nie łataną wypadało by mieć. Psiknąłem sobie wolnobieg odrdzewiaczem i momentalnie wypłynęło pełno czerwonego płynu. :) Przynajmniej napęd już działał. Pewnie to są efekty ostatniej kąpieli, bo aż wstyd się przyznać, ale nie wyczyściłem roweru od tamtego czasu. No i WD-40 się skończył. Do domu już bez defektów wróciłem. Jak na jazdę po mieście to dość sporo znaków tutaj nastawiałem.
O dziwo wstałem bez jakiegoś większego problemu, nawet przed czasem byłem na miejscu. Zebrało się kilka osób i pojechaliśmy do Rzgowa złapać grupę z Łodzi. A co tam, co będziemy się sami męczyć. Już na samym początku awaria, na szczęście nie moja, łańcuch z korby spada. Chwile czekam i gonimy tych przed nami, którzy również zaraz stają. Też awaria, przerzutka z tyłu zamarzła. Może przez to, że rower na balkonie był trzymany? Tutaj mieliśmy ładną pompę, z konspiracyjnej metody rozmrażania przerzutki. :) Opisywać chyba nie będę. Dojeżdżamy do Rzgowa, kawałeczek pod prąd awaryjnym pasem jedziemy i już łapiemy grupę z Łodzi. Świetnie się mi jedzie od samego początku, a tutaj nagle w Tuszynie spada mi łańcuch z korby i muszę się zatrzymać. Zakładam łańcuch i gonię grupę. W dość szybkim tempie doganiam, już jestem 100-200m za nimi, a tutaj łańcuch znów spada. Niech to szlag. Teraz to już konkretnie mi odjechali. No to próbuję gonić, by w drodze powrotnej ich złapać. ~40km/h jadę niemal cały czas, dojechałem tak praktycznie do Piotrkowa Trybunalskiego. Przed Piotrkowem spotkałem jednak znajomego, który z nami jechał, więc zawróciłem i jazdę kontynuowałem z nim. Wracaliśmy dużo spokojniej. Po drodze zabraliśmy na koło jeszcze jedną osobę. Całkiem spontanicznie uznaliśmy, że można wrócić przez wioski, dlatego w Rzgowie skręciliśmy na Babichy. Znów spada mi łańcuch i to jeszcze na środku skrzyżowania. Poprawiam i już jadę dalej. W Prawdzie znów łańcuch zlatuje. Chyba przez temperaturę tak się działo, gdyż wcześniej takich problemów nie miałem. Popracowaliśmy jeszcze trochę na zmianach do Pabianic i już baaaaaaaaaaaardzo spokojnie wracam przez miasto. Ogólnie to sporo awarii dzisiaj było. I to nie tylko z moim rowerem. Mimo wszystko dzień zaliczyć można do udanych.
Ja pierdziele ile można to samo przejeżdżać. Naprawdę podziwiam tych, którzy latem potrafią katować 2-3 stałe trasy na okrągło. Znów bezwietrznie. Dzisiaj rewelacyjnie mi się jechało. Na półmetku średnia prędkość wynosiła 34km/h. Aż się zdziwiłem, że taka wysoka. Chyba tylko dlatego, że nie ma po drodze jakiś wybitnie dużych pagórków. Powrót mimo, kontynuowania lekkiego kręcenia, również był szybki. Przed miastem przyhamowałem gwałtownie do prawie zera i machnąłem jeden sprint. Kurcze, średnia prędkość to mi wyszła konkretna jak na styczeń. Muszę w końcu pofatygować się i skoczyć po baterie do pulsometru.
Niech ta zima szybciej wypi***la, bo ile można te same trasy robić. Bezwietrzna pogoda, znów przyjemnie się jechało. Górki bardziej siłowo pokonywany. Brak weny na dalsze rozpisywanie się. A po drodze kompletnie nic się nie działo, po za tym że znajomego mijałem.
Coś niesamowitego, pierwszy raz w tym roku z własnej, podkreślam z własnej, nie przymuszonej woli, chciało mi się pojechać do lasu. Może dlatego, że w końcu jest zima taką jak lubię, czyli lekki mrozik, a tam gdzie trzeba jest odśnieżone. Miałem ambitny plan dojechania do Łasku zielonym szlakiem, a powrotu czerwonym. Wyszło jak wyszło, a o tym dalej.
Dojeżdżam do Talara, gdzie skręcam na zielony szlak. Już tutaj troszkę zmrożonych kolein było, ale nic nie zapowiadało tego co mnie czeka dalej. Najlepiej opisują to zdjęcia.
Na końcu rower zapadł się do wysokości 3/4 kół. Nogi mokre do kolan i co robić? Przemęczyłem się jeszcze kawałeczek, potem było już ok. Zaczęły mi marznąć stopy, więc uznałem, że najrozsądniej będzie wrócić asfaltem do Pabianic. I tak więc zrobiłem. Nawet prędkość przyzwoitą trzymałem, bo ~35km/h przez długi czas nie schodziło. W domu zauważyłem, że mam LÓD w SKARPETKACH. No na ramie to już pomijam.
Mam 18lat, uczę się w 1LO w klasie geograficzno-historycznej. Nie trzeba chyba pisać, że lubię geografię i turystykę, dlatego od czasu do czasu staram sobie zorganizować jakąś dłuższą/ciekawszą trasę z nastawieniem na zwiedzanie. Zawsze jeździłem turystycznie, ale od marca 2009r. zacząłem trenować kolarstwo szosowe. Oczywiście nie trzeba pisać, że lubię dystanse składające się z 3 cyfr przed przecinkiem. :)
Kontakt:
GG: 1326631
Poczta: radek_3131@o2.pl