Coś niesamowitego, pierwszy raz w tym roku z własnej, podkreślam z własnej, nie przymuszonej woli, chciało mi się pojechać do lasu. Może dlatego, że w końcu jest zima taką jak lubię, czyli lekki mrozik, a tam gdzie trzeba jest odśnieżone. Miałem ambitny plan dojechania do Łasku zielonym szlakiem, a powrotu czerwonym. Wyszło jak wyszło, a o tym dalej.
Dojeżdżam do Talara, gdzie skręcam na zielony szlak. Już tutaj troszkę zmrożonych kolein było, ale nic nie zapowiadało tego co mnie czeka dalej. Najlepiej opisują to zdjęcia.
Na końcu rower zapadł się do wysokości 3/4 kół. Nogi mokre do kolan i co robić? Przemęczyłem się jeszcze kawałeczek, potem było już ok. Zaczęły mi marznąć stopy, więc uznałem, że najrozsądniej będzie wrócić asfaltem do Pabianic. I tak więc zrobiłem. Nawet prędkość przyzwoitą trzymałem, bo ~35km/h przez długi czas nie schodziło. W domu zauważyłem, że mam LÓD w SKARPETKACH. No na ramie to już pomijam.
Budzę się rano o 8.00, szybciutko biegnę do okna zobaczyć jaka pogoda. Troszkę białego gó*na napadało. Błyskawicznie wróciłem do łóżka, bo jakoś śnieg do mnie optymistycznie nie przemawiał i podniosłem się dopiero o 9.30 szybciutko coś zjadłem i naszykowałem się. Spóźniłem się 5 minut, więc zacząłem resztę gonić. No więc pruję 30-35km/h po świeżutkim śniegu w Tereninie. Dojeżdżam do lasu i po śladach zaczynam jechać. Długo nie musiałem czekać, by "złapać" kogoś. Nie minęła chwila, a już we dwójkę goniliśmy resztę. Trochę się pokręciliśmy po lesie i wróciliśmy nad Wielką Wodę, gdzie spotykamy kilka osób. W tym kilkuosobowym gronie postanawiamy jechać nad kolejny stawik. Mimo ujemnej temperatury jechaliśmy przez spory kawał drogi po rozlanej (częściowo zamarzniętej) wodzie. Teren ciężki, rowery zapadały się, o mało co byłbym światkiem niesamowitej gleby. Grupka trochę się rozciągnęła akuratnie w okolicy stawu. Przez chwilę nawet sam jechałem, bo ślady prowadziły w 2 strony. Znalazłem resztę, akuratnie drobną awarie usuwali- łańcuch skuwali. Żeby nie zmarznąć zbytnio zagrzałem się herbatą z prądem i już jechaliśmy dalej. Rozdzieliliśmy się. Jechałem w 3 osobowej grupce. Jechaliśmy w kierunku Ldzania, ale żeby nie było zbytnio nudno, skręciliśmy w lewo- w dotąd mi nie znaną drogę. Dojechaliśmy do jakiegoś skrzyżowania, gdzie chwilkę poczekaliśmy na znajomego, który pozbierał się po glebie. Ruszyliśmy dalej i od razu poznałem gdzie jestem. Z wiatrem w plecy dojechaliśmy do Ślądkowic. Potem po zmianach, po pięknym śniegu, jechaliśmy do Róży. Właściwie to na piękny śnieg to tylko wyglądało, o czym przekonałem się w Róży. Przy ~30km/h tylne koło wpadło mi w poślizg i zaliczyłem solidną glebę. Zbiegiem okoliczności, mówiłem jakieś 10 minut temu, że mało gleb zaliczyłem tej zimy. Gleba dość bolesna, bo noga utknęła mi w rowerze. Chyba trzeba w końcu zainwestować w opony z kolcami. Wracamy do Ślądkowic po znajomego, bo go zgubiliśmy. Zguba się nie odnalazła, więc już tylko we dwóch wracaliśmy do Pabianic. W Pawlikowicach się rozjeżdżamy, ja wracam skrajem lasu. Pieruńsko ślisko się zrobiło, może dlatego że świeży śnieg zaczął się roztapiać w słońcu. Po drodze odkrywam coś, czego tu ostatnio nie było.
Czyli kolejny szlak do zbadania kiedyś tam rowerem. Bez większych przygód wracam w jednym kawałku do domu. Nawet fajnie dzisiaj było. A w domu powódź od topniejącego śniegu. Odwykłem jakoś ostatnio od tego.
Trasa: dom -> szkoła -> dom -> "Polfa" Pabianice -> dom
W szkole skrócone lekcje, bo skończonych lekcjach zaczęło padać. Skoczyłem do domu, zostawiłem plecach i pojechałem do "Polfy" dać jeden świstek w recepcji. Wracając zacząłem się zastanawiać czy gdzieś pojechać sobie jeszcze, ale odpuściłem sobie, bo nie ma sensu moknąć w tym deszczu.
Śpieszę się strasznie rano by zdążyć, wchodzę do środka i dowiaduje się, że zaczynam lekcje 2 godziny później. Wróciłem do domu, zjadłem porządniejsze śniadanie, wypiłem kawę z ekspresu i jadę potem znów do szkoły w deszczu. W szkole aż 3 lekcje (historia + 2 WFy) i powrót do domu.
Jak co niedziele jazda w grupie. Dopiero jutro będę miał pod ręką szosówkę z błotnikami, dlatego na góralu pojechałem. Ilość osób jaka się dzisiaj pojawiła pod sklepem nie zapowiadała tego co było na trasie. Do Rzgowa dojechaliśmy powolutku, potem skręcamy na Gierkóweczkę i łapiemy grupę z Łodzi. Frekwencja niemal jak latem, co zdziwiło sporo osób. Od razu wyemigrowałem na sam koniec, bo najbardziej chlapałem. Jazda na końcu to chyba najgorsze miejsce było na jakim można było jechać, bo ustawił się rant w bok. Zajmowaliśmy wszystkie możliwe pasy, a ja jechałem przy barierce na samym końcu i nie miałem miejsca by się wysunąć bardziej w lewo. Gdy było mniej wody na drodze i już tak nie chlapałem to przecisnąłem się trochę do przodu by znaleźć lepsze miejsce. Dojechałem bez większych kłopotów do miejsca nawrotu. Wszamałem banana i powiedziałem, że zapewne w drugą stronę będzie mi przełożeń brakowało, ponieważ wracamy z wiatrem w plecy. Nie pomyliłem się. Przed Srockiem tempo szło konkretne i nie byłem już w stanie utrzymać tak szybkiego młynka na przełożeniu 44-14. Jakby chociaż było 44-12 to bym pewnie dał radę. I tak jeszcze znajomy mi pomógł przedostać się na prawie sam początek, co utrzymało mnie w grupie troszkę dłużej. Zostałem z tyłu, próbowałem dogonić ich, ale bez szans na góralu byłem. Przed zjazdem na Gierkówkę poczekałem na znajomego i dalej razem jechaliśmy. Będąc w mieście skoczyłem jeszcze na samoobsługową myjnie ciśnieniową i za 1PLN umyłem rower, ciepłą wodą z szamponem samochodowym. Zmyłem m.in. błoto z listopada, rdzę i sól drogową. Z myjni wracałem już wolniej, by zbytnio nie ubrudzić roweru. W domu jeszcze rower potraktowałem suchą szmatką i teraz wygląda niemal jak nowy.
Wreszcie temperatura na plusie. Niby tylko kilka stopni powyżej zera, a organizm już inaczej reaguje. Na pośpiechu zaplanowałem rano pętlę, sugerując się dawną sugestią znajomego. Od samego początku, mimo sporej ilości kałuż, przyjemnie się jechało. Starałem się jechać jednym tempem, co coraz lepiej mi wychodzi, gdyż troszkę czasu poświęciłem ostatnio na poprawienie techniki pedałowania. Teraz 2 nogi pracują równomiernie, co owocuje nieznacznie większą prędkością. Wraz z ilością przejechanych kilometrów rosła prędkość, więc od Wadlewa prędkość porównywalna do prędkości jaką na szosie wyciągam. :) Szkoda, że dzisiaj szosy pod ręką nie miałem. A trasa fajna, bo wszystkie ruchliwe skrzyżowania pokonuje się skrętem w prawo. Nawet zatrzymywać się zbytnio nie trzeba. Dobrze, że w ostatniej chwili zabrałem z domu coś do jedzenia.
Mam 18lat, uczę się w 1LO w klasie geograficzno-historycznej. Nie trzeba chyba pisać, że lubię geografię i turystykę, dlatego od czasu do czasu staram sobie zorganizować jakąś dłuższą/ciekawszą trasę z nastawieniem na zwiedzanie. Zawsze jeździłem turystycznie, ale od marca 2009r. zacząłem trenować kolarstwo szosowe. Oczywiście nie trzeba pisać, że lubię dystanse składające się z 3 cyfr przed przecinkiem. :)
Kontakt:
GG: 1326631
Poczta: radek_3131@o2.pl